13.09.2014r. godz. 5.00. Za oknem jeszcze ciemno, a ja wstaję, bo dziś maraton (50km) wokół Zalewu Sulejowskiego, a ja lubię mieć zapas czasu na jakieś nieprzewidziane zdarzenia. Już dzień wcześniej naszykowałem sobie cały sprzęt do zabrania, więc rano pozostało mi tylko ładownie węglowodanów, czyli spaghetti z warzywami (uwielbiam 🙂 ). Wieczorem też były warzywa, ale dla odmiany z ryżem. Tak więc napakowany glikogenem zbieram się do wyjścia, bo po drodze mam zabrać jeszcze Asię i Bartka. Podróż mija szybko chociaż już w Sulejowie stanęliśmy w korku, który miało się wrażenie, wcale się nie posuwał. Na szczęście udało się dojechać na czas i odebrać pakiety startowe. Pełen wypas: imienny numer, cztery agrafki i bon na posiłek. No cóż, nie przyjechaliśmy tu po prezenty tylko dać z siebie wszystko na trasie biegu. I tak właśnie było.
Start nastąpił o 10.30. Pierwsze kilometry prowadziły nas uliczkami Sulejowa. Jeszcze w grupie, jeszcze rozgadani i tryskający humorem. Ale w momencie wbiegnięcia w las peleton biegaczy się już mocno rozciągnął. Każdy już zaczął pilnować swojego tempa. Moje miało oscylować wokół 5:24min/km. Tyle, że po 20 km wyszło mi 5:07!!! Znów za mocno zacząłem :/. A nie powinienem, bo słonko za mocno świeci, bo w lesie gdzie nie było przewiewu duszno, bo teren pofałdowany, bo leśne ścieżki poprzecinane korzeniami drzew (trzeba było naprawdę uważać), bo piasek, gdy wybiegało się z lasu na plaże, które kusiły, żeby się schłodzić, ale przecież wszyscy prują do przodu, więc i ja nie zwalniam. W każdym razie tak mi się wydaje, bo kolejne 5km pokonuję w 29 minut, czyli tempo spadło do 5:47. Po tak szybkim początku nic dziwnego, że spadło jeszcze do 7:00 między 25 a 30 km.
Całą tamę przeszedłem w pełnym słońcu myśląc, że już nie będę w stanie biec. Tym bardziej, że już od pewnego czasu zacząłem odczuwać jakiś ból w prawej łydce (to nie był skurcz) i dyskomfort w żołądku. Wszystko dlatego, że łyknąłem żel nie mieszając go z wodą w ustach. Błąd!!! Ostatecznie udało mi się rozpędzić do wspomnianych 7:00min/km i na punkcie odżywczym (jedynym na trasie) udało mi się dogonić Grześka poznanego przed startem, który odbiegł mi przed tamą. Porcja arbuza, żel, dwa kubki wody na pragnienie, dwa na schłodzenie głowy i w drogę za Grześkiem, który znów mnie wyprzedził o dobre 200 metrów. Dogonię go za kilka kilometrów. Tymczasem włączam sobie w głowie kawałek Dream Theatre „Take as I am”, który chodzi za mną od kilku dni i pasuje do mojego kroku. Chociaż mam wrażenie, że w oryginale jest chyba szybszy . Ale dzięki niemu zapominam nieco o bólu w łydce i całym dole mięśni brzucha. Nie potrafię już jednak utrzymać ciągłego tempa biegu, co kilkaset metrów przechodzę do marszu i 15 km (między 30 a 45-tym kilometrem) przebiegłem w 1:52:10, czyli 7:29min/km. W międzyczasie doszedłem (to chyba najwłaściwsze określenie 😉 ) Grześka i razem motywowaliśmy się do biegu np. od taśmy do tamtego drzewa-bieg, 100m marszu, od krzaczków do skrętu-bieg…
Jednak na 5km przed metą musiałem zostawić mojego towarzysza „niedoli”, którego mocno zaczęły łapać skurcze i nie był już w stanie dotrzymać mi kroku. A ja, jak koń, który siano poczuł, ten ostatni odcinek przebiegłem w 32:30 (6:30min/km). Wiedząc, że koniec biegu jest bliski usłyszałem doping jakiegoś kilkulatka, który krzyczał, że jeszcze tylko 800m. Wydaje mi się, że przebiegłem koło 300-tu, kiedy pan robiący zdjęcia poinformował mnie, że jeszcze tylko… 800m!!! Cholera, czyżbym stał w miejscu?! Nie miało to już jednak większego znaczenia. W oddali dostrzegłem wieżę kościelną i po kilkuset metrach, wśród oklasków i okrzyków kibiców zgromadzonych na ostatnich metrach wyścigu przeciąłem linie mety.
Był to najtrudniejszy bieg w jakim do tej pory wziąłem udział. 50-tkę w Ozorkowie przebiegłem bez przechodzenia do marszu w 4:12, natomiast w Sulejowie pokonanie 50km zajęło mi 5:10:51. Zająłem ostatecznie 29 miejsce open i 9-te w kategorii M-40. Do poprawienia jest i miejsce i czas, więc biorę się ostro do roboty.