Tomek na Czerwonym Szlaku

Tomek na Czerwonym Szlaku*

*Tytułu w tej formie pierwszy raz użył Piotrek Pazdej, a ja uznałem, że Tomek Wilmowski to jeden z moich bohaterów z dzieciństwa i fajnie się to komponuje z wyprawą jaką zaplanowałem. :)

Ostrzegam, że relacja jest tak nudna jak ten Szlak. Więc jeśli nie chcecie stracić czasu to nie czytajcie! 😉

Niektórzy mówią o nim “Generalnie brzydki szlak”. Zwłaszcza w grudniu, o 4 nad ranem, po spędzeniu na nim 29 godzin. Tej jednej doby, “mojej” doby, Czerwony Szlak dookoła Łodzi był jednak najpiękniejszym szlakiem z wszystkich czerwonych szlaków, gdyż przyczynił się do odzyskania szczęścia przez mnóstwo dzieci z depresją. 

Po co? Dlaczego? Wciąż słyszę takie pytania od osób niebiegających ultra. To tak jakby pytać himalaistę dlaczego zdobywa szczyty. Bo można. Bo są. Czerwony Szlak dookoła Łodzi to taki mój mały Everest.

Czerwona Bestia mrugała do mnie swoim zmrużonym okiem od wielu lat.

Moje ulubione ścieżki biegowe znajdują się w okolicach Torfowiska Rąbień czyli na Czerwonym Szlaku i w jego bliskim pobliżu. Prawie na każdym wybieganiu w oczy rzucał mi się znaczek czerwonego szlaku. Wiedziałem że kiedyś przyjdzie taki dzień…

Kiedy wyruszę w 184 kilometrową podróż. 

Ultra bieg to ultra doświadczenie. Doświadczenie z gatunku tych najbardziej osobistych. Poznajesz osoby, które cię wspierają, a ludzie poznają ciebie. Widzą cię nagiego. Nagiego nie tylko fizycznie, ale też, co istotniejsze, nagiego psychicznie. To bardzo głębokie doświadczenie. Potrafi uzależnić. W miesiącach przerwy między startami tęsknisz za tym stanem. Dobą lub kilkoma, kiedy swoje zdrowie i powodzenie misji powierzasz w ręce supportu. Kiedy razem zejdziecie na dno piekieł… A na końcu wzlecicie do nieba… 

Albo nie… Nie zawsze się udaje wzlecieć, czasem jest tylko upadek…

Ekstremalne wyzwania wyzwalają ekstremalne reakcje. Co ciekawe nie tylko w osobach bezpośrednio w nich uczestniczących ale też w obserwatorach, bliższych i dalszych. Wychodzą z ludzi ich prawdziwe cechy charakteru. Najlepsze i najgorsze.  

Całe szczęście tych osób chętnych do pomocy była przeważająca większość. Od kiedy ogłosiłem swoje plany bez przerwy ktoś mi pisał lub dzwonił z pytaniem, w czym może pomóc. 

Tutaj chciałbym Wam wszystkim serdecznie podziękować i przeprosić, że nie mogłem Was bardziej zaangażować. Ale zapewniam, że wszystkie te głosy wsparcia były dla mnie wielką motywacją. 🙂

Jedną z pierwszych osób, które się bardzo zaangażowały była Kamila Szulecka. 

Od Kamili dostałem stuprocentowe wsparcie od pierwszego momentu, kiedy tylko wspomniałem o moim planie. 

Ponieważ nie chciałem żeby po wszystkim mówiło się, jak zwykle mówi się o ultrasach: “zrobił kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty”, wpadłem na pomysł wykorzystania potencjału martketingowego takiego, bądź co bądź, niecodziennego wydarzenia. Skupiłem się na pomocy dzieciom z depresją. Kamila wyszukała Fundację Słonie na Balkonie, która zajmuje się dokładnie tym problemem, który miałem na myśli. Problemem, o którym jest mała wiedza w społeczeństwie. Który jest bagatelizowany. 

Po spotkaniu w Fundacji wiedziałem już, że będę biegł dla dzieci. Poczułem dodatkową siłę. O dzieciach z depresją będę od tego momentu myślał we wszystkich trudnych momentach.

TRENING TOTALNY

Jestem biegowym samoukiem. 

Od 10 lat biegam i jednocześnie w każdej wolnej chwili czytam o bieganiu. 

Nie jest bardzo znaczący fakt, że czasem po piracku korzystam z rozpiski od Mariusza Kotelnickiego, dotrzymując kroku Angelice Szczepaniak na porannych interwałach. 😉

Krótkie próby z trenerami „zawodowymi” w moim przypadku przyniosły więcej szkód niż pożytku. 

Czytam wszystko co mi wpadnie w ręce. Chłonę wiedzę i wyciągam wnioski. Eksperymentuję. Na sobie. Czasem coś się udaje, czasem nie. 

Wymyśliłem sobie koncepcję treningu totalnego. Żeby się coś udało, trzeba na treningu jak najlepiej odtwarzać warunki jakie będą panowały na docelowym starcie. I stąd, od roku, przede wszystkim biegałem po trasach przypominających ścieżki Czerwonego. Czyli pół asfaltu, pół lasu. Piachy, szutry, łąki, trochę górek. O każdej porze dnia i nocy. W każdych warunkach atmosferycznych. Jedząc i pijąc to co będę jadł i pił na Szlaku. Biegnąc w tych samych butach i tym samym ubraniu. Świecąc tą samą czołówką. Słuchając tej samej muzyki. Mając koło siebie tych samych, sprawdzonych przyjaciół… Musi też pojawić się adekwatna presja psychiczna. 

Kiedy sprawdziłem prognozy i okazało się, że w nocy będzie zimno, zacząłem swoje ciało wystawiać na działanie niskich temperatur. W ekspresowym tempie musiałem przestawić się z upału na chłody. A chłodu nie lubię. Nienawidzę wręcz… 

W 2020 roku wpadła mi w ręce książka “Pod górę”, przetłumaczona przez Piotrka Pazdeja, autorstwa między innymi Kiliana Jorneta. Jeśli miałbym komuś polecić jedną jedyną książkę o bieganiu ultra to właśnie powinna być to ona. Zmieniła ona mocno moje postrzeganie treningu. Poukładała klocki w głowie. Po kilku, kilkunastu miesiącach orania zaczęło coś wychodzić. Bardziej niż w poprzednich latach. Na “iT Orient” w Grotnikach otarłem się o podium (zabrakło 9 minut), a 3 tygodnie przed startem wpadło podium na Mosirze w Aleksandrowie Łódzkim w biegu 6 godzinnym. Poczułem się mocny, zwłaszcza, że to był start na pełnym zmęczeniu, jako jeden z długich treningów. A przez 6 godzin udało się utrzymać mocne tempo, dogonić tych którzy mi do 35 km pouciekali (jakieś lokalne gwiazdy ultra też były w tej grupie) i nabiegać w sumie ponad 61 km. I to bez zbytniego zmęczenia. 

Tydzień później był ostatni długi trening 50km. I jakoś tak wyszło, że 42 km przebiegłem na czczo i bez jedzenia i bez picia, na totalnym luzie. Wiedziałem już, że jestem gotowy. Lepszego momentu nie będzie! 

Myślałem wcześniej, że pobiegnę w czerwcu, w parze z Magdą. Ale nic z tego nie wyszło. Dlaczego? Nie wiem, nie jestem psychologiem. Brak wiary w sukces potrafi pogrzebać wszystkie ambitne plany. Wiary nie było. Natomiast w terminie czerwcowym pobiegłem setkę, która była dobrym sprawdzianem generalnym. W dużym upale, po 9 km pętli niedzielnej na Torfach. Parę rzeczy nie zagrało wtedy najlepiej. Wyciągnąłem wnioski i tym razem, w terminie październikowym, byłem przygotowany perfekcyjnie. Przynajmniej w to wierzyłem na starcie, a to jest podstawą sukcesu w takim biegu. 

“TY TYLKO MNIE POPROWADŹ”… CZERWONY SZLAKU

Sobota, 16 października 2021, 9 rano. 

Podjeżdżamy na miejsce startu z Kamilą.  Dość ciepło, chociaż już ubranie “na długo”. 

Mam na sobie ulubione kosmiczne legginsy z Lidla z dziurami po upadku na zimowym wybieganiu w stronę Zofiówki i wiatrówkę z Decathlonu, z dziurami po siatce na którą nadziałem się na jednym z zimowych treningów w Lutomiersku. 

Nie jest źle, nie pada. 

Powoli zbierają się kibice i towarzysze moich pierwszych kilometrów. Jest też Joasia i Michał z Fundacji z wielkim, składanym z puzzli słoniem. Zajmujemy się nakręceniem kilku filmików i ogólnie jest wesoło. Mogę czymś zająć głowę i nie myśleć co mnie czeka. Pojawiają się moi przyjaciele z I LO im. M. Kopernika. Dyrekcja była trochę zdziwiona moją nieobecnością na balu absolwentów tydzień wcześniej. Ale cóż. Nie mogłem tego zrobić swojemu organizmowi w takim momencie. Nieprzespana noc i alkohol byłyby destrukcyjne na tydzień przed startem. W ogóle jakoś tak alkohol odszedł w odstawkę w ostatnich latach. Mocno wydłuża regenerację po treningu. Priorytety! 

Jak zwykle na posterunku Krzysiu Sałata. Są też Michał i Natasza Sopińscy, na których zawsze mogę liczyć. Nie inaczej będzie też przez najbliższą dobę. Michał będzie mi migał z okna samochodu w całkiem nieoczekiwanych miejscach. Gdzieś tam na asfaltach kiedy już mi się wszystko zleje w jedno ciemne wspomnienie przeplatane światłami mijanych domów.

foto: Dariusz Wojciechowski

Odliczanie do startu i ruszamy wszyscy razem w stronę rynku w “Aleksie”. Zaczyna się podróż. Jestem podekscytowany. Zawsze się cieszę na przygody, które mnie spotkają po drodze. Czy uda się zrealizować WSZYSTKIE założenia?

Biegniemy w kilka osób. Krzysiu, Angelika Szczepaniak – nasza mistrzyni, z mężem Michałem i kolega Mateusz, który jest z nami pierwszy raz, a dowiedział się o naszym istnieniu właśnie dzięki mojej akcji. Jedzie z nami Roman Strembicki na rowerze, kręci filmy i robi zdjęcia. Na rowerach towarzyszą mi też Ania i Krzysiek Wojciechowscy. Pojawia się też Paweł Czacha, niczym orła cień. 

45 kmROZGRZEWKA

Od zeszłego roku treningów tej długości pobiegłem niezliczoną ilość. Były również biegane w mrozie i kopnym śniegu. Ostatni raz biegłem tyle trzy tygodnie przed startem. Co dało mi niesamowitą pewność siebie. Wiedziałem już, że mogę w dowolnym momencie wyjść z domu i przebiec 50 km bez żadnego przygotowania. Taka pewność siebie jest szalenie ważna przed wyzwaniem, Wielkim Wyzwaniem. 

Pierwsze kilometry mijają z dużą radością. Torfowa, MOSiR, rynek z fontannami, pomnik Kościuszki, apteka Olki i już Aleksandrów za nami, wyskakujemy na szutry. Na rogu pierwsze kontrolne spotkanie z Kamilą. Wszystko gra. Lecimy. Wpadamy w rejony Pedra. 

Rozglądam się za znajomą sylwetką i nie mylę się. Pedro biegnie w naszą stronę asfaltem od strony Księstwa. No to mam ze sobą przewodnika. Biegacza, który pierwszy w historii, razem z Maćkiem Krupińskim, pokonał Czerwony Szlak. W międzyczasie mijam napis na drodze mający mnie zdopingować, czuję się jak na Tour de France. I za niedługo spotykamy Przemka Matusiaka, autora tego napisu. Piona i lecimy dalej. Jest dobrze. Staram się nie mówić dużo, oszczędzać siły. Ale jak tu się powstrzymać kiedy jest taki entuzjazm?

Pierwszy leśny odcinek do Grotnik jest bardzo dobrze mi znany. Tutaj czuję się jak w domu. Przypominają się Półmaratony Półroczne, Biegi do Gorących Źródeł i inne lokalne Torfowe imprezy. Tempo dobre, siła jest, na razie nic nie boli. 

Robi mi się ciepło, ściągam wiatrówkę. Czym wywołuję małą sensację wśród kibiców online na fejsbuku (o czym dowiedziałem się po czasie). Wszystkiego się spodziewali, ale nie tego że będę ubrany najlżej ze wszystkich. Niby nie zainteresowani, ale trzymają rękę na pulsie. Pewnie czekają na pierwsze problemy. To się najlepiej sprzedaje. Ja się po prostu nie chcę spocić. Wolę żeby było mi zimno. Mniejsza utrata płynów to mniejsze kłopoty. Mniej minerałów do uzupełnienia, lżejsze i nie nasiąknięte potem ubranie. 

foto: Paweł Czacha

Zdaję sobie sprawę, że przebiegnę dystans trzech i pół Ultra do Gorących Źródeł Czyli prawie dwa razy do Uniejowa i z powrotem. Odganiam te myśli. Myślę, o swojej przeszłości biegowej. O tym jak znalazłem Torfy dzięki fejsbukowi w 2015 roku i jak bardzo to zmieniło moje życie…

foto: Michał Sopiński

Gdzieś po cichu towarzyszy nam, niczym snajper, Paweł Czacha. Robiący fotki z ukrycia, w całkiem nieoczekiwanych miejscach. 

W Grotnikach częściowa zmiana warty. Dołącza najlepsza instagramerka biegowa Justyna “Jusia” Pastwińska z Adamem Ochmańskim. Uwaga, teraz nie wolno się garbić i trzeba uważać na technikę bo wszystko zostanie ujawnione na insta! 

foto: Roman Strembicki

Mijamy budowę S14. Bałem się, że nie będzie przebicia Szlaku w tym miejscu. I sprawdzałem to w tygodniu przed startem. Ale Rysiu Karolak mnie uspokoił, że budowa trwa tylko po bokach. W środku lasu mijamy pomnik Walki z Faszyzmem. Tutaj jeszcze jestem jak u siebie. Ostatnio byłem tutaj brnąc z Torfami przez śniegi, w przeciwnym kierunku. 

Dobiegamy do asfaltu koło ruinki baru w Lućmierzu i dalej w las. Następnie Rosanów, stadion i parę zawijasów w lesie gdzie bardzo łatwo się zgubić. Mam to ciągle w głowie przed tym miejscem. Ale mimo to nie jest inaczej niż zwykle. Gubię ścieżkę, nie skręcam na czas i czeka mnie kilkaset metrów biegu na orientację. Ale ponieważ jestem w pełni świadomy pomyłki szybko wyskakuję z lasu tam gdzie powinienem, czyli koło przejścia pod wiaduktem pod autostradą. Procentuje, że mam te wszystkie miejsca obiegane. Nie znam wszystkiego na pamięć ale kiedy coś się dzieje to kojarzę kierunek i zakręty. To ważne, takie rozpoznanie trasy. Przez ostatni rok co najmniej raz obiegałem wszystkie odcinki Szlaku.

foto: Paweł Czacha

Następnie Dzierżązna. Dwa razy przecinamy rzekę Ciosenkę. I wiem, że od teraz będzie 30km nabierania wysokości. Aż za Łagiewniki. To chyba taki najbardziej “namolny” odcinek. Niby płasko, ale jednak trzeba nałapać tych metrów przewyższenia. Jak na góry to nic, ale jak na bieg 24h trzeba uważać żeby nie zostawić tutaj za dużo sił, co potem może się zemścić.

Las. Ładny odcinek za ogrodzeniami domów, wzdłuż pola.  Dzisiaj wyjątkowo zachaszczony. Po raz drugi przejście pod autostradą i zaczynają się tereny “kolejowe” przed Łagiewnikami. Załapuję się na ostatni moment przed zamknięciem szlabanu. Roman na rowerze musi już czekać na przejazd pociągu. Glinnik, Smardzew, pola przed klasztorem i już przecinam trasę do Strykowa. To już Łagiewniki. I tutaj serdeczne powitanie przez Kasię Wawrzyńczak – Boruch i męża Adama, który postanowił ze mną przebiec krótki odcinek. W dżinsach. Na luzaku. To mi się podoba. Kilometry koło kapliczek mijają na wspominaniu wspólnych startów. A biegliśmy razem na przykład GEZnO. Niezła śniegowa wyrypa w Beskidzie Sądeckim. W pewnym momencie miga mi samochód Jarka Wawrzyniaka. Jedzie jakoś w przeciwną stronę. Co tu się dzieje? Wygląda na zdezorientowanego. Machamy sobie i wbiegam do lasu.

Mam tak w głowie poukładane, że długie biegi lubię sobie dzielić na mniejsze etapy. Czy tym etapem będzie dobiegniecie do jakiegoś szczytu, czy jedzenie na przepaku, czy cola na punkcie nawadniania. Tutaj pierwszym celem był hot dog z latte w Nowosolnej na około 70 km biegu. Moim życzeniem przyprawiłem o niemały stres Kamilę. W dniach poprzedzających start cały czas myślała nad tym hot dogiem, gdzie go kupi i jak mi go dostarczy ciepłego. Cały czas przekonywałem ją, że to nie jest problem bo w Nowosolnej jest Żabka, gdzie spokojnie może go kupić na miejscu. Kamila tak się tym jednak przejęła, że już od 45 km zaczęła mnie namawiać na hot-doga. Ja natomiast byłem bardzo niechętny, nie dlatego żebym go nie zjadł, czy coś by się stało z moim żołądkiem, ale dlatego że straciłbym następny cel biegu,  który już dawno sobie poukładałem w głowie. Przed wbiegnięciem do Łagiewnik udało mi się wymigać pijąc tylko trochę Red Bulla arbuzowego ale niestety za Łagiewnikami, na jakimś 58 km musiałem już skapitulować i przyjąć hot-doga z latte, która smakowała w tym momencie już niebiańsko. 

Łagiewniki, jak to Łagiewniki, zawsze pełne biegaczy, tym razem wyjątkowo opustoszałe. Gdzie jesteście biegacze z Łagiewnik? Jedźmy, nikt nie woła…

Ale już zaraz na końcówce, na ulicy Boruty…..

…. Czekała na mnie mocna grupa wsparcia z moich kochanych Torfów. Kasia i Asia, Ela, Jarek. No i chłopaki Sebastian Grodzicki i Rafał Chojnacki, którzy zamierzają biec ze mną już do końca, czyli uwaga – 125km ! Robi się poważnie. 

foto: Roman Strembicki

To już 60 km. Skończyła się rozgrzewka, niedługo zacznie się ściemniać. Na razie organizm w świetnym stanie, czekam na pierwszy kryzys, który u mnie nadchodzi przeważnie po 60km.  Zajadam ze smakiem hotdoga, zapijam kawą od Kamili, nie przerywając marszu. Dołącza do mnie Kamila Kwiecień z Piotrkiem Rosiakiem, na rowerach. Dzielimy się wrażeniami z biegu. Wkrótce w okolicy największego wzniesienia na całej trasie dołącza mój kolega z liceum Piotrek Pawlik.

foto: Roman Strembicki

Pokonujemy trylinkę na Marmurowej i dalej w pola! W Nowosolnej trafiamy szczęśliwie czerwone światła na wszystkich ośmiu odnogach skrzyżowania, a więc lecimy przez środek skrzyżowania. Musiało to dziwnie wyglądać bo już lekki zmrok, świecimy czołówkami. To rejony Sówki i jak się potem okaże Sówka nas widziała. 🙂

foto: Roman Strembicki

70 km “KIEDY NOC CIEMNA I ZŁA”…

Na tym dystansie byłem już w swoim życiu wiele razy. I to w upale, w górach, w różnych trudnych warunkach. Nie powinno mnie nic zaskoczyć. I tak jest. Czekam wciąż na kryzys, który nie chce nadejść. 

“Przeskakujemy” wiaduktem nad autostradą i zagłębiamy się w Las Wiączyński. To jest wg mnie najpiękniejszy las na całym czerwonym szlaku. Są tu piękne widoki, stare drzewa. Ogólnie jest bardzo malowniczo i zdjęciowo. Ale nie o siódmej wieczorem w październiku. W tym momencie jest to raczej las Baby Jagi. Na szczęście szlak prowadzi jedynie małym fragmentem lasu i na szczęście mam mocną czołówkę i chłopaków u boku. Rozmawiamy o tym, jak to różnie ludzie spędzają sobotnie wieczory.

Koło cmentarza na wylocie z lasu czeka już Kamila z pytaniem jak nam idzie i z zapasem jedzenia i picia. 

Na Hulance nie mamy hulaszczego nastroju. 

To już 87 km. Zaczynam odczuwać lekki ból stóp, którego się najbardziej obawiałem przed startem. To chyba mój najsłabszy punkt. Pięta achillesowa. Potem ból stóp zupełnie odpuści ale teraz odczuwam lekki niepokój. 

92 km to Wiśniowa Góra i dalej kolejny raz przecinamy autostradę. Wiskitno, skrzyżowanie z Tomaszowską, zakręt i wkrótce stówa.  

Dystans 100 km pokonuję z pewną masochistyczna przyjemnością.  Jesteśmy gdzieś na asfalcie, w ciemnej nocy. Darek Ziemba, który dołączył niedawno na rowerze odpala racę tortową. Oklaski, wiwaty, ale nawet nie przerywamy biegu. 

foto: Sebastian Grodzicki

Następnie Bronisin, Grodzisko, Kalinko, Modlica… O tym odcinku wolę zapomnieć. Asfalty, noc, pracowite nabijanie kilometrów. Jakoś… Chyba pojawia się pierwszy kryzys. No to i tak długo na niego czekałem.

Tu mi się wszystko zlewa. Zimno, ubieranie w spodnie membranowe, buffy, ciepłe rękawiczki. Jakiś sklep, jakieś picie…. Michał Sopiński w samochodzie. Coś dają, coś odbierają, ktoś dołącza.  Mignięcia świadomości. 

foto: Kamila Szulecka

115 km – docieramy do Tuszyna. 

Tutaj czeka na mnie niespodzianka. Wsparcie mojego kolegi z harcerstwa Grzesia Szafrańskiego. Grzesiek biegał kiedy to nie było jeszcze modne. Na wspólnych rejsach wychodził rano i przebiegał kosmiczny dystans … 15 km. 😉 Grzesiek będzie mi towarzyszył aż do Pabianic.

Koło szpitala mijam Kamilę. 

– Jak to nie ma z wami Angeliki?! Pobiegła w waszą stronę. Chyba się zgubiła?! 

Nie czekamy, lecimy dalej prosto do długiego i ciemnego lasu wzdłuż rezerwatu Molendy. Po pierwszych kilkuset metrach widzę z tyłu maleńkie światełko na horyzoncie. To chyba Angela, której jak zwykle rozładowuje się czołówka. Będzie się musiała spieszyć żeby nie zostać w ciemnym lesie bez światła. 

Mówię do Grześka: – Angela nas goni. Grzesiek mówi: – No to trochę będzie goniła. Na to ja – Nie wiesz kto nas goni. 

I faktycznie, po jakiejś minucie odwracam się. Angelika już z nami. Od razu czuję się jak na czwartkowym porannym interwałku. Pojawia się siła i jakaś taka pewność, że mam Angelikę u boku więc wszystko musi być dobrze. Kto jak kto, ale rekordzistka Głównego Szlaku Beskidzkiego wie najlepiej co znaczą kryzysy i jak z nich wychodzić. 

Angelika frunie nad ścieżką, a ja ciężko walczę o każdy metr. Jakoś pokonujemy ten nieprzyjemy las. Podobno wyglądałem wtedy jeszcze dobrze. Ale niedaleko w Sereczynie już chyba było ze mną marnie bo wbijam się Kamili do samochodu żeby zaczerpnąć trochę ciepła. Niestety chwila trwa krótko i trzeba wyruszać dalej w stronę Pabianic. 

132 km “I CHOĆBYM UPADŁ”…

W Pabianicach już chyba jest grubo. Mam godzinę opóźnienia w stosunku do mojego planu (świadomie dość optymistycznego, nie będę ukrywał). Ale czuję się kiepsko, brak mocy. Lewa noga na wysokości piszczela już mocno dokucza. To jest taki moment, że mam świadomość wykonania dużej części założeń, ale niestety przede mną jeszcze ponad 50km. Świadomość tego mnie dobija. Nie mam jednak w głowie zejścia z trasy. Nie jest jeszcze tak źle. Wiem, że skończę nawet kulejąc. 

Na takim etapie motywuję się na wiele sposobów. Jednym ze skuteczniejszych jest tłumaczenie sobie, że jeśli teraz zrezygnuję to będę musiał to robić znowu od początku. Tak bardzo tego nie chcę, że jest to nadspodziewanie skuteczna strategia.

Kamila decyduje, że nakarmi nas zupą już teraz a nie na wylocie z Pabianic (jak było w planie). To świetna, intuicyjna decyzja. Ja już nie rozumuję logicznie w tym momencie. 

Zupę podgrzewa o 2:30, jeden z mistrzów Jedi Czerwonego Szlaku – Piotr Pazdej. 

Wsiadam znowu do samochodu, na Bugaju. Kamila okrywa mnie kocem, podaje miskę zupy. Nie mam za bardzo siły żeby podnieść łyżkę do ust. Włączam telefon żeby złapać trochę motywacji i czytam wiadomość od Piotrka:

Nagle uświadamiam sobie, że Piotr ma rację. On przecież o kryzysach wie wszystko. I to co pisze to święta prawda. Zupa ogrzana ciepłem od Piotrka działa w cudowny sposób. Świadomość, że podgrzał mi ją jeden z najlepszych fachowców od ultra jest budująca. Daje mi siły życiowe. Jakoś odżywam. Wygrzebuję się w chłód nocy, żeby zmierzyć się z Pabianicami, które zawsze ciągną się bez końca… 

Jakoś wspólnymi siłami je pokonujemy żeby skierować się do lasu, tego od Leśnej Doby. Nie biegniemy jednak trasą LD, tylko przecinamy go najkrótszą drogą. Tu zawsze w centrum lasu jest wątpliwość, którą z dróg wybrać. Pomaga track i świadomość z treningów, że tutaj trzeba mieć się na baczności. 

145 km – Za lasem pokonujemy wiadukt nad autostradą i docieramy do czarnej dziury czyli Mogilna Małego. Nitka prostego asfaltu ciągnie się w nieskończoność. Na końcu czeka Kamila, cała w nerwach o mój stan. Każde takie spotkanie z supportem działa ożywczo. Czerpię z tego drobinki energii… Czekam do następnego uśmiechu przekazanego razem z pełnym flaskiem. Jedynie to mi daje na tym etapie jakiekolwiek siły życiowe. 

No i jeszcze smsy motywacyjne od Kamili, które odczytuję na zegarku. Nie jakieś tam coachingowe hasła, ale to co dla mnie ważne. Kamila wie jak to uruchomić w mojej głowie. Taki support to skarb. Ale mam świadomość jakie to trudne doświadczenie dla Kamili.

Biegnę noga za nogą, przeplatając co 30 minut bieg marszem z jedzeniem i piciem. To sprawdzona i wytrenowana strategia. W tym momencie to działa automatycznie, nie muszę nawet o tym myśleć. Nogi mi się trochę plączą, oczy zamykają…Trochę dziwny stan. Ni to sen ni jawa.

Obecnie sportowcy w każdej dyscyplinie wykonują tzw. trening mentalny. Kierowca wyobraża sobie idealne technicznie okrążenie toru, skoczek narciarski idealny skok ze wszystkimi fazami lotu. Co może wizualizować sobie ultras? Co jest najtrudniejsze w tym sporcie? Dla mnie to kryzysy. Przez ostatni rok wyobrażałem sobie wszystkie możliwe, najgorsze sytuacje w jakich mogę się znaleźć na Czerwonym Szlaku. Najgorsze bagno fizyczne i psychiczne w jakie mogę wpaść. Teraz to procentuje. Tłumaczę sobie, że przecież jest znośnie. Nie zacina poziomo marznąca mżawka, nie mam złamanej nogi (tak myślałem), rozstroju żołądka, nie jestem sam. Przecież generalnie jest super! 

Jakoś działa….

151 km – Dobiegamy do Kolumny, a tu już zaczyna świtać bo to już prawie siódma rano.

Długi las za Kolumną i już czuję się prawie jak w domu. 

Gdzieś koło 160 km czeka na mnie niespodzianka. Wielka ekipa z Torfów przybywa z odsieczą. Przyjaciele będą mi już towarzyszyć do końca. Nie pozwolą upaść, podtrzymają na duchu. 

Wstępują we mnie nowe siły. Nie wiadomo skąd. To taki fenomen, o którym opowiadają ultrasi. Wydaje się w nocy, że jest już beznadziejnie, strasznie. A o świcie organizm się budzi do działania. 

Janowice. To już moje rejony i Michała Pasternaka. Tutaj dobiegam z domu na długich wybieganiach. Bardzo długich. Ale w porównaniu z dzisiejszym wyzwaniem wyglądają jak rozgrzewka. 

165 km “ZAMIENIASZ NOC W CUDOWNY ŚWIT I ROSĄ WYMALUJESZ MI, JEDYNĄ DROGĘ”…

Pokonujemy wspólnie las. Lewa noga jakby lepiej. Adrenalina, radość, że to już niedaleko meta. Że mogę to zrobić z przyjaciółmi. 

Wybiegamy na asfalt w Mikołajewicach. Tutaj Pedro i Krupek bluźnili o drugiej w nocy, na czym świat stoi, kiedy przyjechaliśmy ich posupportować w grudniu 2017. 

Za chwile mijamy drewniane kapliczki i zakręt przy kościele. No to czekam, aż wyłoni się Lutomiersk.

Klasztor, Orlen i na 172 km Kazimierz. Tu już znam każdy kamień, każde wzniesienie. Wiem że do mety zostały mi trzy znaczące przewyższenia. Biegnę na pamięć, ciesząc się chwilą ze wspólnego biegu. Odpalam na telefonie ABBĘ. Michał Araszkiewicz tańczy z Marzenką Krysiak w trakcie biegu. Hmmm, czyżbym biegł tak wolno? Ogólna atmosfera radości. 

Las Żabiczki. Mój las. Grzesiu Wielgus opowiada wesołe historie. Jego radosne nastawienie podtrzymuje mnie na duchu.

foto: Paweł Czacha

180 km -To już naprawdę końcówka. Oceniam szanse czasowe na zmieszczenie się w 26 godzinach i ponieważ szacuję je na wysokie, wyrywam do przodu. O ile tak można powiedzieć o biegu tempem 6:30. Ale po 180 km mam wrażenie jakbym schodził poniżej 5:00.

foto: Roman Strembicki

Wpadamy wszyscy na metę pod szlaban. 184k km, czas 25h 57min

Udało się tego dokonać! 

foto: Krzysztof Sałata

Marzenie zrealizowane! 😀

Na mecie jemy pysznego torta zrobionego przez Marzenkę, zapijamy najlepszym w moim życiu szampanem dla dzieci. I wymieniamy się wrażeniami. Pojawia się Bartek Mazgaj świeżo upieczony Ironman. Podpytuję go czy nie planuję pobiec Czerwonym Szlakiem. 

foto: Roman Strembicki

To była piękna i wzruszająca akcja. Mój bieg był tylko “szkieletem”, na którym chciałem zrealizować kilka założeń. Jawnych i bardziej osobistych. 

foto: Roman Strembicki

O jawnych wiecie. 

Przebiegłem.

Udało się zebrać prawie 5000,- zł dla dzieci z depresją dla Fundacji Słonie na Balkonie.

Ale miałem też kilka marzeń, bardziej skrytych.

Chciałem żeby Torfy dostały impuls. 

Chyba się udało, wszyscy współpracowali na takim poziomie jakiego jeszcze u nas nie widziałem. Wspierali nie tylko mnie, ale przede wszystkim siebie nawzajem, na wszystkich etapach wydarzenia. Począwszy od pizza party dzień przed biegiem. A skończywszy na dostarczeniu na metę grzebienia. (Nie, nie dla mnie). To wszystko było dla mnie bardzo wzruszające. 

Pomogłem też wielu osobom, zmotywowałem do podjęcia wyzwań biegowych i rowerowych. 

Sebastian i Rafał przebiegli pierwszy raz dystans ponad 100km. Co od dawna planowali.  

Ale nie tylko ta górna półka dystansu. Nawet dla Ani na rowerze to był rekordowy jak na ostatnie czasy przejazd. 

To już z nami zostanie. Wzruszenia z pokonania siebie nawet kosztem pewnych uszkodzeń ciała. Tak, ja uważam, że warto! Raz na rok startuję w ekstremalnym dla mnie wyzwaniu. Ryzyko wliczam w koszty. Nawet pękniętą kość piszczelową – co się okazało po tygodniu na USG. Z mojego punktu widzenia to akceptowalny koszt zrealizowania marzenia. I tak to nic w porównaniu z ryzykiem jakie podejmują na przykład himalaiści. 

Moim jeszcze jednym, bardziej skrytym marzeniem było, żeby przy okazji tego biegu osoby ze sobą skonfliktowane zaniechały kłótni. I też to się udało. Nie we wszystkich przypadkach o jakich myślałem, ale nawet jeśli udało się w jednym czy dwóch, to z tego jestem najbardziej szczęśliwy! 🙂

A te najbardziej skryte marzenia, które też zrealizowałem zostawię dla siebie. 🙂

Dziękuję Wam wszystkim, że byliście ze mną w najtrudniejszych momentach. Nie potrafię wyrazić słowami jak jestem Wam wdzięczny za pomoc w organizacji biegu, w samym wyzwaniu jak również w części charytatywnej wydarzenia, która dla mnie była szalenie ważna. 

Do zobaczenia na Czerwonym Szlaku! 🙂

PS. Historia ma dalszy ciąg! 

Dzień po opublikowaniu tego wpisu Iga Świątek przekazała dla Fundacji Słonie na Balkonie 100 tys. zł! 

Był to konkurs, który udało nam się wspólnie wygrać dzięki temu, że zrobiliśmy tyle hałasu i tyle się mówiło o Słoniach na Balkonie, między innymi dzięki naszemu wydarzeniu. 

Przy bardzo wielkim wsparciu Was wszystkich! 🙂

Pamiętajcie zawsze – RAZEM możemy wszystko. 💚💙❤️Link do wydarzenia.