Chów klatkowy.

Chów klatkowy, czyli życie biegaczy w czasach kwarantanny.

No to co, biegniemy? Dzisiaj dajemy w lewo, bo po wczorajszym mam zakwasy w prawym pośladku. Tylko niech kot siedzi cały czas w łazience, bo jak się znowu na nim potkniesz, to drzwi do kuchni wypadną już na dobre. A potem gdzie kupimy nowe, jak markety są zamknięte. Powiesimy sobie na wejściu  jakieś sznurki, to się jeszcze zaplączesz w nie tak jak wczoraj w zasłonkę. W sumie nie wiem co gorsze. Pamiętaj, dzisiaj długie wybieganie, więc trzymaj tempo, żebym Cię nie dublowała jak ostatnio. I mój bidon jest mój – nie podpijaj mi mojej najświerzutenieńkiej wody. Naszykuj sobie swoją. A piwko jest na koniec, jako nagroda że dobiegłeś, a nie na początek na płynność ruchów. To co, startujemy? No to licz kółka na głos i kończymy na 1248-ym. 
A jutro siła biegowa, to zrobimy kilkadziesiąt razy do piwnicy i z powrotem, będzie wycisk. Powynosisz słoiki na dół, ja poprzynoszę ubrania na lato, będzie nawet trening z obciążeniem. Szkoda, że mieszkamy na parterze. Ci z 4 piętra to szczęściarze – mogą sobie ładować w uda codziennie, bez limitu. Tylko jak będziesz w piwnicy to uważaj na rury – sąsiad spod ósemki robił ostatnio power walking i w piwnicy walnął głową w zawór od centralnego. Dobrze że miał opaskę na czole, to ma tylko guza. Ponoć rąbnął tak mocno, że widział światełko i nawet szedł do niego, ale go cofnęli bo w maseczce go nie poznali. Widzisz? Maski ratują życie!. Sąsiad ocknął się jak go jakiś kijkarz dzióbnął kijkiem w łydkę. W sumie nic mu się nie stało, trochę krwawił, ale za to kijkarz prawie dostał zawału jak mu w piwnicy ktoś wyskoczył jak z pod ziemi. Chłopina padł na miejscu, złapał się za serce no i weź mu tu rób usta usta. Dobrze, że ich usłyszał ten lekarz z drugiej klatki, który w swojej piwnicy sobie zrobił siłkę, to ich jakoś odratował. Chociaż też nie odbyło się bez przygód, bo ten lekarz sobie ponoć wyciskał na klatkę i nagle ktoś się zaczął drzeć w piwnicy jakby umarłego zobaczył. Koleś tak się wystraszył, że go ciężar przydusił i ledwo się spod niego wykaraskał. Niby 60 kilo, ale jak sztanga spadnie na szyję, to wgniecie jabłko Adam do środka i koleś kwilił jak wróbelek. Miał taką szramę na szyi jakby go ktoś chciał udusić. A potem siedzieli we trzech w piwnicy – jeden z guzem i rozwaloną łydką, drugi w stanie przedzawałowym a trzeci podduszony i zastanawiali się co by tu dalej zrobić. Bo we trzech w piwnicy być nie mogą, więc muszą się ulatniać pojedynczo. Kiedyś sąsiedzi też się spotykali w piwnicy i tez się ulatniali pojedynczo ja zrobili flaszkę po kryjomu. Teraz czasy się zmieniły.
No to ile już tych kółek? 790? Kurde, mamy za mały stół. Pojutrze biegamy po brzegu dywanu. Będzie ze 200 kółek mniej. Ustawimy sobie wiatrak w rogu salonu, będzie jak na otwartej przestrzeni. Do lampki się włoży mocną żarówkę, będzie jak przy zachodzącym słońcu. Kuweta kota śmierdzi w łazience, to wszystko razem będzie jak wiosna za miastem. A może spróbujemy hardcore i polecimy w samych skarpetach? Ciekawe co zrobisz jak się poślizgniesz na panelach, będzie śmiesznie. Chociaż nie, bo wywalisz się jak ostatnio na kocie i znowu będziesz się podnosił przez 5 kółek. To było śmieszne – pierwszy raz słyszałam, żeby ktoś krzyczał, że złamał sobie kość tyłka. Ile już tam tych kółek natłukliśmy? 1100? No, to teraz już truchcikiem do domu, na schłodzenie.
Aha – dzisiaj ja idę wynieść śmieci. Ty byłeś przez ostatnie 8 razy pod rząd. To niesprawiedliwe. Szkoda że nie mamy psa, moglibyśmy gdzieś tam wyjść raz czy dwa razy i przejść się wkoło bloku. Szkoda że z kotem na spacery nie można chodzić, byłoby fajnie.  
No dobra, wytrzymaj tempo, jeszcze 7 kółek i koniec. Po bieganiu pójdziemy sobie na balkon odpocząć. Po takim treningu czas na relaks. Taborecik, kocyk i będzie super – tylko najpierw pranie wniesiesz do salonu. W końcu po dobrym treningu można sobie pozwolić na chwilę luksusu. Szkoda że trening wygląda słabo na Endo – kropka w miejscu na 15km, zero przewyższeń. Ci w więzieniu to mają lepiej niż my, bo tam są spacerniaki po których można zrobić 200 metrów w jednym kółku. Tamci to mają szczęście…..

Napisał gościnnie i groteskowo
Łukasz Grzechnik

Jeszcze w zielone gramy

„…Jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy
Jeszcze się spełnią nasze piękne sny marzenia plany…”


Ten tekst Wojciecha Młynarskiego jest od paru dni moim „hymnem, kolędą”. Jest to poruszający utwór, który przynosi nadzieję. Nadzieję, która obecnie jest nam bardzo potrzebna. Za kilka dni minie miesiąc, gdy nasz świat wcisnął przycisk „Pauza”. Od prawie czterech tygodni próbujemy na nowo układać nasze plany dnia, nasze relacje, często okazuje się, że zmianie ulegają także nasze priorytety. Pandemia koronawirusa dotknęła bez wyjątku wszystkich. Nas biegaczy również.
Ten ostatni miesiąc to dla mnie czas wielu obserwacji i przemyśleń. Zdarzało się, że także zwątpień. Wyszło na jaw, że dla mnie największym problemem okazała się niemożność spotkania z moim „stadem biegowym”. Co jednocześnie dało mi dużo do myślenia, jaki jest mój cel, jeśli chodzi o bieganie. Już nie zawody, nie życiówki są ważne. Istotni są ludzie, spotkania z nimi, radość z biegania. Arystoteles w „Polityce” napisał : „Człowiek jest z natury istotą społeczną; jednostka, która z natury, a nie przez przypadek, żyje poza społecznością, jest albo kimś niegodnym naszej uwagi, albo istotą nadludzką. Społeczność jest w naturze czymś, co ma pierwszeństwo przed jednostką. Każdy, kto albo nie potrafi żyć we wspólnocie, albo jest tak samowystarczalny, że jej nie potrzebuje, i dlatego nie uczestniczy w życiu społeczności, jest albo zwierzęciem, albo bogiem”. Dla mnie sytuacja pozornej izolacji (pozornej, gdyż nadal mieszkam z bliskimi, mogę pojechać po zakupy itp.) uzmysłowiła mi ogromną wartość wspólnoty w moim życiu. Odwoływane imprezy tak bardzo nie nadszarpnęły mojej motywacji do biegania, jak właśnie fakt, że nie mogę umówić się na wspólne wtorkowe podbiegi. Rozumiem jednak frustrację innych biegaczy, którzy tygodniami, bądź miesiącami szykowali formę, by zrobić nową życiówkę w półmaratonie czy maratonie, często kosztem wyrzeczeń wobec rodziny, bliskich. Ale to nie nam odwołano olimpiadę. My najczęściej ścigamy się sami ze sobą i ze swoimi słabościami, a nie z konkretnymi rywalami.
Kolejne obostrzenia, które zostały wprowadzone w celu minimalizacji rozprzestrzeniania się wirusa, dały mi bardzo ważną lekcję. Uświadomiły mi jak istotną wartością w życiu jest wolność. W naszym przypadku jest to tylko kwestia dyskusji o tym, czy można wyjść pobiegać, czy nie. Ale zastanówmy się nad tym, ile jest miejsc w świecie, gdzie ta wolność ograniczana jest na wielu innych obszarach. Doceńmy to, co mamy. Uczmy nasze dzieci, że wolność, to dar, o który musimy dbać.
Jednocześnie ta sytuacja sprawiła, że w wielu z nas wykazało niesamowitym hartem ducha. Muszę wspomnieć o naszej znajomej Ani, która na przymusowej kwarantannie, biegała w mieszkaniu i w czasie takiego „biegu wokół stołu” robiła 10 kilometrów. I nie był to jednorazowy wyczyn, tylko regularny trening co dwa dni. Ja nie miałam takich restrykcji, ale chciałam sprawdzić, jak to jest i jeden z treningów wykonałam na stumetrowej pętli wokół domu. To były najdłuższe 12 kilometrów w moim życiu. Ale z drugiej strony dały mi satysfakcję, że dałam radę.
Na razie jednak, póki mogę, biegam poza moim podwórkiem. Nie jest to już jednak czas realizowania planów treningowych, ale odkryłam inną zaletę tej sytuacji. Zaczęłam zabierać ze sobą moje córki na powolne pięciokilometrowe przebieżki. Dla nich olbrzymia frajda i duma, że pokonują taki dystans, dla mnie wartościowy czas spędzony tylko z nimi.
A może ta przymusowa pauza to dobry moment na zmiany? Na poprawę relacji z naszymi bliskimi? Zauważyłam, że wielu ludzi w tym trudnym okresie stało się bardziej wyczulonych na potrzeby innych, chcą pomagać bezinteresownie. To daje nadzieję, że jednak „ludzi dobrej woli jest więcej”. Dodatkowo myślę, że epidemia, to ostrzeżenie dla nas od Matki Natury, byśmy przestali traktować Ziemię, jako coś, co nam się należy, a w końcu zaczęli o nią dbać i ją szanować.
Wykorzystajmy ten czas. Za parę tygodni wrócimy do rzeczywistości, która nie będzie tą, którą znamy sprzed epidemii. Zmienią się nasze priorytety, relacje, wartości. Dlatego ważne jest byśmy myśleli o tym, co się przydarzy w przyszłości i byli na to przygotowani, a nie o tym, kiedy wróci, to, co było kiedyś i co znamy. Będzie inaczej, ale tylko od nas zależy, to czy będzie lepiej.
„…Jeszcze w zielone gramy chęć życia nam nie zbrzydła
Jeszcze na strychu każdy klei połamane skrzydła
I myśli sobie Ikar, co nieraz już w dół runął
Jakby powiało zdrowo to bym jeszcze raz pofrunął…”

Gosia Grzechnik

Czy bieganie w grupie jest dla Ciebie?

wpis 2

Czy bieganie w grupie jest dla Ciebie?

Absolutnie nie!”, wykrzyknęłabym jeszcze dwa lata temu. Byłam wtedy
biegaczką z prawie trzyletnim stażem i jedyne bieganie w grupie, które
akceptowałam, to było z mężem i z psem. Tłumaczenia zawsze były te same:
przecież jestem zbyt wolna, więc nikt nie będzie na mnie czekał, a zresztą lubię
biegać sama, bo wtedy mogę poukładać myśli w głowie. Znacie to?

      Wpadłam na imprezę…
Nieco ponad rok temu zostałam członkiem AGB Torfy. I paradoksalnie moje
argumenty są cały czas prawdziwe. Nie stałam się demonem szybkości, a biegać
samotnie nadal lubię. Co takiego, więc sprawiło, że biegam w zielonej koszulce?
Oczywiście przypadek. Mimo tego, że nie biegałam w grupie, znałam parę osób z
tego grona, ale głównie dzięki okolicznościom towarzyskim. Traf chciał, że zostałam
zaproszona na wydarzenie biegowo – towarzyskie, które organizowała Tatiana, dla
uczczenia okrągłych urodzin Darka. Impreza niezapomniana, gdyż zaplanowana i
przygotowana w pełnej konspiracji, a jubilat był szczerze zaskoczony. Goście
dopisali i sporą grupą przebiegliśmy 5 kilometrów po ścieżce biegowej, na lokalnym
MOSiRze, a później wszyscy zebraliśmy się na odśpiewanie „Sto lat” i
spałaszowanie tortu. Nie znałam większości osób, więc trzymałam się raczej z boku,
ale poczułam tak dobrą energię płynącą od tych osób, że w mojej głowie zaczęła
wykluwać się myśl, że chcę być częścią tej bandy.
Pamiętam, że podobnego uczucia doznałam cztery lata wcześniej, gdy
odprowadzałam męża na start łódzkiego maratonu. Stojąc za barierkami przy
strefach startu i obserwując tych wszystkich ludzi, którzy za moment zaczną mierzyć
się z dystansem i własnymi słabościami poczułam, że ja też tak chcę. Chcę przeżyć
te emocje na starcie, ból na trasie i euforię na mecie. Coś tam już wtedy biegałam,
ale maraton nadal był dla mnie dystansem nieosiągalnym. Ale dzięki zrodzonemu w
tamtej chwili uczuciu, mojemu bieganiu nadałam znaczenie.
Ta myśl, która narodziła się podczas urodzin Darka, nie spowodowała jakiejś wielkiej
zmiany w moim postrzeganiu biegania. Nadal lubiłam stawiać sobie cele, realizować
plany treningowe, być w reżimie tychże planów. Ale nadała mu inny wymiar i
otworzyła możliwości, których wcześniej nie dostrzegałam, bądź zwyczajnie
ignorowałam.

       Zostałam na dłużej…
Cały czas biegałam swoje w tygodniu, ale zaczęłam też regularnie przychodzić na
wtorkowe treningi na MOSiRze. To, co odróżniało te spotkania od mojego
samotnego biegania, to to, że po powrocie do domu byłam dodatkowo naładowana
pozytywną energią. Nie był to zwykły endorfinowy haj, który masz po dobrze
wykonanym treningu, ale coś ekstra, zupełnie nowe doznania wcześniej dla mnie nie
znane.
Wraz z upływem czasu moje biegowe spotkania z grupą stały się coraz częstsze.
Dzięki nim zdecydowałam się na udział w imprezie organizowanej przez Torfy czyli
w Biegu Ultra do Gorących Źródeł (50 km Aleksandrów Łódzki – Uniejów), która
stała się dla mnie jednym z ważniejszych wydarzeń i przeżyć ubiegłego roku.
Podczas tego biegu poznałam na własnej skórze co znaczy doświadczyć motywacji

od grupy i jak wielka jest to siła. Gdy wydaje ci się, że nie dasz już rady, to dzięki
osobom, które masz obok, które sypną jakimś żartem, powiedzą: „To jeszcze do
tamtego drzewa, a potem trochę się przejdziemy”, albo po prostu poklepią cię po
plecach, jakimś cudem odnajdujesz w sobie tę energię, która nie pozwala ci
zrezygnować. I myślę, że to właśnie od tamtego biegu poczułam się prawdziwym
członkiem grupy. Co nie znaczy, że aby być w tym gronie, musisz przebiec 50
kilometrów. Wspólne przeżycia, a nie fakt podpisania deklaracji członkowskiej,
utwierdziły moje wewnętrzne przekonanie, że to jest moja grupa. Kolejne biegi, w
których brałam udział w 2019, tylko potwierdzały tę przynależność i to bez względu
na dystans. A wisienką na torcie był udział w Sztafetowym Maratonie Szakala, na
którym AGB Torfy wystawiły aż trzy drużyny. Byłam dumna, że startuję w zielonej
koszulce. Czułam, że również ode mnie zależy wynik ekipy. To poczucie
odpowiedzialności uwolniło we mnie takie pokłady energii, dzięki którym uzyskałam
wynik jak dotąd dla mnie nieosiągalny. Zrozumiałam wtedy, ile można osiągnąć
razem.


       Jest ciekawiej…
Oprócz tego, że dzięki bieganiu w grupie odkryłam w sobie nową siłę i determinację,
treningi stały się po prostu ciekawsze. Biegając samotnie kręciłam non stop te same
trasy, co nie ukrywajmy, po prostu stawało się nudne. Teraz odkrywam trasy, gdzie
pewnie sama w życiu bym nie pobiegła. Dodatkowo, gdy już umówię się z grupą, to
praktycznie mam stuprocentową pewność, że się pojawię na tym treningu.
Zobowiązanie, że będę, dla mnie akurat jest jednym z głównych czynników
mobilizujących mnie do wyjścia z domu. Gdy biegałam sama dużo prościej
przychodziło mi znalezienie wymówki, by nie biegać. I choć w każdy, naprawdę
każdy niedzielny poranek, gdy zadzwoni budzik i mój wewnętrzny leń podpowiada
mi, by zostać w ciepłym łóżku, to jednak zaciskam zęby i wstaję, bo takie podjęłam
zobowiązanie wobec ludzi, z którym się umówiłam. I jeszcze nigdy nie pożałowałam
decyzji.


     … w stadzie 🙂
Podsumowując, chciałabym wyraźnie podkreślić, co zyskałam dzięki bieganiu w
grupie. Ludzi – nietuzinkowych, z rozmaitymi pasjami, ciekawych, których
podziwiam. Po prostu przyjaciół. Jest w tym wszystkim jakiś atawizm, człowiek tak
jak zwierzę, jest osobnikiem stadnym i potrzebuje swojej grupy, w której czuje się
bezpieczny i akceptowany taki, jaki jest. I mogę powiedzieć szczerze, że ja
odnalazłam swoje stado, moją drugą rodzinę, którą wybrałam sobie sama.

Gdy mnie więc zapytasz, czy bieganie w grupie jest dla Ciebie, odpowiem Ci,
że nie wiem. Dowiesz się wtedy, gdy spróbujesz. Wiem tylko, że zmienia życie. Na
dobre.

Małgorzata Grzechnik