Tatiana Górska-Nowak
Biegnij Leśne Run – moje pierwsze 42,195 m – Cracovia Maraton 15 maja 2016
Pierwszy maraton budzi najwięcej emocji. Niezależnie od przygotowań to skok na głęboką wodę, przekroczenie kolejnej granicy, złamanie bariery własnego lęku, bo to odważenie się na nieznane. Czy dam radę? Czy będzie bardzo bolało? Czy wytrzymam?
Długo się bałam tego wyzwania. Nie byłam gotowa. Czułam, że nawet fizycznie moje ciało musi się jeszcze wiele nauczyć. A i moja głowa powinna uwierzyć, że mogę.
I pewnie z rozsądku jeszcze poczekałabym z tą decyzją gdyby nie pewnego rodzaju presja. Nie ma się co nad nią rozwodzić, podjęłam wyzwanie i tym samym zmieniło się moje nastawienie. Robię to i już.
Wybrałam Kraków. Chciałam by ten pierwszy raz był jak najpiękniejszy, a to dla mnie miasto magiczne. Trasa jak w bajce wiodąca ścisłym centrum. Start w sercu Krakowa, na Starym Rynku i tam także finisz. A obok Sukiennice, kościół Mariacki i niewątpliwie tłumy kibiców. No i te wspaniałe bulwary nad Wisłą… Równie ważnym argumentem była koleżanka, która tam mieszka. Zaproponowała byśmy zrobiły to wspólnie. Obie miałyśmy zadebiutować w tym samym miejscu i czasie. No i dostałam zaproszenie, więc miałam zapewniony nocleg i wspaniałe towarzystwo.
Szkoda czasu na opisywanie przygotowań. Powiem tylko, że były marne. Dopiero miesiąc przed startem, kiedy właściwe przygotowania się kończą, ja mogłam zrobić kilka dłuższych wybiegań. Bywa i tak. Ostatnie 21 km pobiegłam w spokojnym, konwersacyjnym tempie z koleżanką na tydzień przed startem. Po tym biegu mocno zaczęła mi dokuczać łydka, więc ostatnie dni już tylko odpoczywałam.
Pojechałam do Krakowa nastawiona sceptycznie. Miałam nadzieję, że jakoś dobiegnę, jednak byłam przekonana, że zrobię to naprawdę wolno. Bo tak właśnie już od dłuższego czasu tylko mogłam biegać. Wolno.
Mimo wszystko nie popsuło mi to nastroju. Cieszyłam się wyjazdem i spotkaniem z Danusią, koleżanką z którą połączyło mnie podejście do biegania, ale oczywiście również pewna wspólnota duchowa. Czasem to się po prostu czuje. Okazało się, że i ona, mimo dużo lepszych ode mnie przygotowań jest w trudnej sytuacji, ponieważ jej kontuzja nie ustępowała. Leki maskowały ból, nie pomogły. Odstawione przed biegiem pokazały, że nie jest dobrze. Zrezygnowała rankiem, dopiero w dniu startu. Ucieszyłam się, ponieważ bardzo się martwiłam, że zrobi to jednak na siłę, by jak wielu z nas próbować udowodnić sobie, że można. Nawet jeśli tak jest to po co? By leczyć się potem dwa razy dłużej? I ja zrezygnowałabym na jej miejscu. Już teraz dziękuję jej za doping. Nie biegła ze mną, ale wraz z rodziną wspierała mnie swoją obecnością na pierwszym i drugim okrążeniu! Dziękuję Danusiu, jak dobrze było zobaczyć znajome twarze na tych ostatnich 195 metrach…
Pobiegłam. Wystartowałam z zającem i grupą na 4:30. Liczyłam nawet na jeszcze gorszy czas, a ten wydawał mi się wymarzonym. Początek był naprawdę wolny. Od momentu startu minęło kilka minut zanim zaczęliśmy biec. Potem też dość długo trwało wydostanie się z Rynku i ścisłej okolicy Starego Miasta. Nie narzekałam. Tłumy wiwatujących ludzi, niesamowita atmosfera, a w głowie tylko jedna myśl – to już teraz, to już się dzieje, robisz to. Uśmiechałam się. Byłam w stu procentach skupiona i chciałam jak najwięcej zapamiętać tych pięknych chwil, by móc je potem przeżywać w pamięci od nowa. Ruszyliśmy w kierunku na Błonia. I tam były odcinki wąskie, narzucające wolniejsze tempo. Nie można zapomnieć jak ogromna to była impreza. Wystartowało ponad 6 tysięcy zawodników. Ale ja nie lubię biec w tłumie, deptać komuś po piętach. Nie wiem kiedy, szukając nieco wolniejszych przestrzeni, oddaliłam się od mojej grupy, wyprzedzając. Miałam nieustająco poczucie, że biegnę raczej spacerowym tempem. Okazało się, że dołączyłam do grupy na 4:15. Uważałam, że to niemożliwe ukończyć wraz z nimi, choć co dziwne nadal czułam, że biegnę bardzo spokojnie. I wtedy zaczęłam słuchać mojego nowego „zająca”. Przebrany za Krakowiaka facet zajmująco opowiadał o historii miasta, o miejscach, koło których biegliśmy, o krakowskiej gwarze i specyficznej intonacji. A czasem pytał – jesteście zmęczeni? NIE – krzyczeliśmy razem i czułam duchową wspólnotę wraz z biegnącymi ze mną, całkowicie nie znanymi mi ludźmi. Później, po pierwszych dziesięciu kilometrach zawołał – już zostały tylko 32! Zrobimy to? Damy radę? TAK, wołaliśmy…
Nie wiem kiedy minęła mi pierwsza połowa. Byłam zajęta słuchaniem opowieści, gapieniem się na rzekę, a potem też na biegaczy podczas naprawdę długich „agrafek” kiedy ci szybsi biegli naprzeciwko, „pod prąd” po drugiej stronie ulicy. Wypatrywałam znajome twarze. Naszych łódzkich biegaczy, kolegę z pracy. Jakie to było miłe krzyknąć – dawaj, dawaj! No i wciąż czułam, że biegnę komfortowym tempem, ze spokojnym konwersacyjnym oddechem. Myślałam o swoim ciele, czułam pobolewania niedoleczonych kontuzji, ale naprawdę lekkie. Byłam nadal skupiona i wsłuchana w potrzeby mojego ciała. A organizatorzy się popisali. Punkty z wodą były co 2,5 km. Z bananami, czasem czekoladą i cukrem co pięć km. Każdorazowo brałam wodę. Wypijałam lejąc na dłoń łyczek, a resztą obmywałam twarz i dłonie. Podjadałam banany, byłam lekko głodna i ze dwa razy złapałam kostkę czekolady. Również pogoda nam sprzyjała. Było w sam raz, znaczy chłodniej, ale po całodniowym deszczu dnia poprzedniego wyszło słońce i było pięknie. Zimny wiatr chłodził nas skutecznie. Wyjątkowo kompletnie mi nie przeszkadzał. Uśmiechałam się i nadal nie mogłam uwierzyć, że biegnie mi się tak dobrze, tak spokojnie, choć tuż obok mam baloniki na 4:15.
Nie wiem kiedy wyprzedziłam grupę. Chyba gdzieś na początku drugiej pętli. Endorfiny? Lekkość w nogach? Oddaliłam się nie mając poczucia, że przyspieszyłam. Wtedy jeszcze bardziej obserwowałam już w ciszy moje otoczenie. Czytałam wszystkie hasła wspaniale kibicujących nam grup. Przybijałam piątki, machałam do ludzi, a nagradzano mnie dopingiem – biegnij leśne Run! Bardzo mi się to podobało. To zapamiętam naprawdę na długo. Bo wybrałam koszulkę z takim napisem celowo. Chciałam by mój pierwszy maraton był w jakiś sposób pamiętny. Lubię biegać w lesie, w górach. Nasza biegowa grupa „Torfy” też w pewnym sensie jest bractwem „leśnych biegaczy”. Przynajmniej ja tak to czuję. Jeszcze w ostatnim dosłownie dniu przed wyjazdem zmieniłam zdanie. Pomyślałam, że może lepiej będzie reprezentować Biegaczki i symbolicznie nasze kobiece bieganie. Bo i ta filozofia jest mi bliska. Szybka akcja i Kasia Żbikowska-Jusis, naczelna portalu Biegaczki i wspaniała zawodniczka pożyczyła mi ofiarnie własną koszulkę. Niestety jestem jakaś mniejsza niż większość normalnych babek, bo Kasia jest szczuplusieńka. Jej koszulka była zwyczajnie za długa. Mogłabym już nie wkładać swojej spódniczki. Pobiegłam więc w koszulce LEŚNE RUN i tak mnie dopingowano na trasie.
Właściwie przez cały czas dobrze się czułam. Robiłam zdjęcia zabawnym koszulkom biegaczy, filmowałam najbardziej energetyczne grupy bębniarzy przyspieszając i chyba nieco podskakując… Minęłam trzydziesty kilometr i poczułam dreszcz. Bo jeszcze nie przebiegłam takiego dystansu z uczuciem całkowitej lekkości. A teraz zaczynał się „ląd nieznany”. Kiedy wysiądę? Głowa mi trochę truła, ale odsuwałam niewygodne myśli. Znów, na drugiej pętli biegłam długą prostą mijając wracających już biegaczy. Zazdrościłam im. Byli o dziesięć kilometrów przede mną, o tyle bliżsi zakończeniu zawodów. Na trzydziestym piątym kilometrze był długi podbieg. Nie czułam go na poprzednim okrążeniu. A teraz nagle straciłam spokojny oddech. Chyba zmęczenie spowodowało, że dyszałam jakbym biegła szybciej. A tak naprawdę zwalniałam. Pojawiły się znów gorsze myśli i strach. Ale uspokoiłam się, ponieważ przecież nie liczyłam na tak dobry czas. Miałam poczucie, że mam duży zapas i nawet jeśli zwolnię, to te 4:30 powinno być moje. Koło 37 kilometra dogoniły mnie baloniki na 4:15 i miałam wrażenie, że wyprzedzili, że teraz będzie już tylko gorzej. 41 kilometr, kolejny mocny podbieg, już w okolicy Wawelu mimo wszystko dawał kopa. Już całe mnóstwo kibiców, zabawnych transparentów, poczucie bliskości mety. Może nawet czułam lekki zawrót głowy, bo nie pamiętam tych moich baloników przyczepionych do prowadzących na 4:15 zajęcy. Chyba sądziłam, że zostałam w tyle. No i ponownie wbiegłam do ścisłego śródmieścia. Sił dodały mi gęste tłumy i poczułam wzruszenie, bo już wiedziałam, że dam radę.
Po trzydziestym piątym kilometrze coraz bardziej bolało wszystko. Stawy biodrowe koszmarnie. Do bólu mięśni byłam przyzwyczajona, ale nieznośny był ból stóp i czubków palców. Ze dwa razy próbowałam iść, bo takich ludzi wokół mnie było mnóstwo. Jednak nie byłam w stanie. Bolało bardziej. Bieg przynosił ulgę. No i pierwszy raz w życiu na trasie mój żołądek powiedział – dość. Nie pozwolił mi już na najmniejszy więcej kęs. Na ostatnich kilometrach ledwo zmuszałam się do tego łyka wody. Całą resztę odpuściłam. Ostatni kilometr właściwie niemal przefrunęłam. Widok Danusi na ostatniej prostej, dopingującej wraz z mamą i siostrą jeszcze dodał mi skrzydeł! Biegłam przed siebie mając wrażenie, że to nigdy się nie skończy, po czym nagle pojawił się niebieski dywan i chwilę później już nie musiałam biec. Dostałam medal i złotą folię. Niebo było granatowe, przykryte ciemnymi chmurami, a jednocześnie świeciło piękne słońce. Złote folie biegaczy lśniły w tym słońcu i wydawało mi się, że trafiłam do raju. Mijając linię mety spytałam biegacza obok jaki mamy czas, bo mój zegarek odmówił w trakcie biegu współpracy. No i okazało się, że 4:14:35. Wow.
Wiem, że dla wielu ten czas nie jest rewelacją. Dla innych moje podejście do zawodów może wydać się równie dziwne, bo nie było tu walki, rywalizacji. Nie starałam się mocniej, szybciej biec. Zrobiłam to zachowawczo, cały czas czując moją strefę komfortu. Ale wiecie co, nie żałuję. Przeżyłam na tej trasie wspaniałe cztery godziny z kawałkiem, a dzięki mojemu podejściu czuję się spełniona i zadowolona z wyniku. Cieszę się, że nie spaliłam się za szybkim biegiem i utrzymałam niemal cały bieg dość równe tempo. Uwierzyłam też, że wszystko przede mną, że mam szansę na lepszy czas jeszcze kiedyś. Nie przeżyłam tzw. zgonu, nie miałam ściany, tylko odrobinkę czarniejsze myśli… W sumie nie mam też poczucia, że robiąc te 42 km zrobiłam coś niesamowicie trudnego, niewyobrażalnego. Nie bagatelizuję swojego osiągnięcia. Być może mam poczucie, że za długo bardzo demonizowałam maraton. W końcu nieznane zawsze przeraża. Wrażenie jednak robili na mnie ludzie na trasie. Wszyscy idący i schodzący z trasy. Widać było jak wielu ludzi łapią skurcze, jak walczą z bólem i swoimi słabościami. Czuć było zapach rozgrzewającej maści. Kto wie. Gdybym pobiegła szybszym tempem może byłabym jedną z nich?
Ja doświadczyłam pięknego, pełnego wrażeń biegu, satysfakcjonującej trasy, na której właściwie do końca się uśmiechałam. Płakałam na końcu. Ale to już ze wzruszenia.
Tatiana Górska-Nowak
https://www.facebook.com/tatiana.gorskanowak
AGB Torfy
Gratulacje, piękna relacja i super doświadczenie.