XII Bieg Rzeźnika

Bieg Rzeźnika to bieg odbywający się w Bieszczadach, pod koniec wiosny na dystansie 78km. Co szczególne, bieg odbywa się w parach i tak samo jak w parach odbywa się sam bieg, tak samo wspólnie z Darkiem napisaliśmy tą relację. Zapraszamy gorąco do lektury oraz do udziału w imprezie 😉

Po maratonie w Berlinie w 2014 mój zapał do biegania gdzieś zniknął. Wyglądało to w ten sposób, że od października do końca roku do biegania niemal musiałem się zmuszać, często biegałem tylko w niedzielę razem z AGB po torfach. Wydaje mi się, że to wszystko dlatego, że straciłem w bieganiu cel. Kolejny maraton przebiegnięty, założonych 4h nie udało się złamać, ale z drugiej strony i tak było fajnie (polecam wszystkim choć raz pobiec maraton w Berlinie). Teraz wiem, że aby złamać 4h w maratonie trzeba przestać biegać i zacząć trenować ;), ale… tak czy owak, sytuacja wyglądała tak, że nie było celu i nie było biegania. W tym mało biegowym dla mnie okresie zapisałem się razem z Konradem na Bieg Rzeźnika. Chętnych, aby zmierzyć się z czerwonym szlakiem bieszczadzkim z roku na rok przybywa i w tym roku lista startowa miała zostać ustalona w drodze losowania. Losowanie odbyło się w połowie stycznia i szczęście nam dopisało. Kilkanaście minut po ogłoszeniu wyników losowania dostałem SMSy z gratulacjami od Witka i Darka, którzy również jako para przystąpili do losowania, ale którym szczęście nie dopisało. My trafiliśmy na pozycji 2. na listę rezerwową, co było niemal jednoznaczne, że biegniemy – wystarczyło zapłacić i wziąć się do roboty. W mojej głowie coś się odblokowało. Z dnia na dzień z jednego treningu tygodniowo zrobiło się ich cztery i tak aż do teraz :). W międzyczasie z bezmyślnego klepania kilometrów zacząłem robić bardziej przemyślane treningi. Zaczęły pojawiać się w moim bieganiu jakieś interwały, podbiegi oraz biegi z narastającą prędkością. Widać to szczególnie po moich wynikach na asfalcie, ale nie o tym ja chciałem dzisiaj.

Wkrótce okazało się, że Konrad nie będzie mógł pobiec i dał mi zielone światło do szukania sobie nowego partnera do biegu. Wybór był dosyć prosty – Witek lub Darek. W tym czasie w każdy czwartek spotykaliśmy się na aleksandrowskim MOSiRze z Darkiem na ćwiczeniach stabilizacyjnych (pozdrowienia dla Arka), więc jemu jako pierwszemu zaproponowałem miejsce Konrada i tak już zostało.

[Darek] Po losowaniu uczestników do Biegu Rzeźnika przeżyłem małe rozczarowanie. Jakoś tak mocno nastawiony byłem na szczęśliwy los, a odnalazłem swoje nazwisko dopiero na piątej stronie listy zespołów rezerwowych. Szanse zerowe… (może innym razem Witek). Jednak jakoś pod koniec stycznia los się jednak odwrócił. Otóż z jakiegoś powodu, z drugiej dwójki z naszej grupy biegowej, która się znalazła na liście startowej, ze startu zrezygnować musiał Konrad i Paweł złożył mi propozycję wspólnego występu. Zgodziłem się bez zastanowienia. Od tamtej pory wszystko co robiłem na treningach robiłem z myślą o tym biegu. Wydaje mi się, że wszystko szło w dobrym kierunku, ponieważ wyniki ze startów na różnych dystansach miałem coraz lepsze. Dodatkowo zaliczyłem debiut w górskim biegu na 55km Beskidzie Śląskim i wiedziałem(?) czego mogę się spodziewać. To przecież tylko 23km więcej…

Końcówkę zimy oraz całą wiosnę przepracowałem jak na moje standardy sumiennie. Biegałem regularnie 4 razy w tygodniu, w dni pracujące były to zazwyczaj podbiegi i interwały, a w weekendy dłuższe wybiegania. Wychodziło średnio około 50km na tydzień i 200km miesięcznie. Zmiana podejścia do biegania z bezmyślnego klepania kilometrów na urozmaicanie treningów przyniosło efekty na asfalcie – w międzyczasie zrobiłem życiówki na dystansach 10, 21 i 42km, w tym (trochę z przypadku) złamałem 4h w maratonie.

Agata Matejczuk - najszybsza kobieta trasy rzeźnika.

Agata Matejczuk – najszybsza kobieta trasy rzeźnika.

W Bieszczady planowaliśmy jechać trochę na żywioł nie mając umówionej żadnej kwatery, jedynie z opcją przytulenia się do kaloryfera (karimata + śpiwór) w Lisznej (kwatera Agacki – Matka biega, trzecia para kobieca na mecie w tym roku w Rzeźniku), a na miejscu planowaliśmy ewentualnie coś znaleźć. Na dwa tygodnie przed startem odezwał się do mnie jednak pewien Paweł planujący dzień później biec Rzeźniczka, który stwierdził, że czegoś jednak poszuka i znalazł pokój trzyosobowy w Polańczyku.

[Darek] Do Cisnej, gdzie znajdowało się biuro zawodów dotarliśmy dzień wcześniej i musieliśmy zarejestrować zmianę zawodnika w naszej drużynie. Po ponad dwugodzinnym oczekiwaniu w kolejce pojawił się problem. Konrad powinien napisać oświadczenie o zrzeczeniu się swojego pakietu startowego na mnie. Była możliwość zrobienia tego telefonicznie, jednak w telefonie Konrada odpowiadała tylko sekretarka. Musieliśmy uciec się do małego oszustwa (sorry…) i zrzeczenia w imieniu Konrada dokonał Janusz  Dzięki… Ostatnia formalna przeszkoda została pokonana i po odebraniu pakietów startowych, wysłuchaniu przedstartowej odprawy, udaliśmy się do oddalonego o prawie 30km Polańczyka, gdzie mieliśmy nocleg. Zjedliśmy kolację, przygotowaliśmy sprzęt na bieg i mogliśmy się położyć. Wstaliśmy po dwóch godzinach snu o 0.00, wczasowicze właśnie kończyli imprezę  Herbata, jakieś śniadanko i 40 minut później wyjeżdżaliśmy do Cisnej, skąd autobusy miały nas przewieźć na miejsce startu do Komańczy. A tam… całe mnóstwo ludzi czekających tylko na sygnał do biegu. To trzeba zobaczyć na własne oczy, jak pięknie świecą odblaski na strojach i innych akcesoriach prawie 1400 uczestników odbijające światła setek czołówek. To trzeba przeżyć na własnej skórze, jak ciało wyczuwa transowy rytm wybijany na bębnach. Polecam…

Komańcza

Komańcza o 3 w nocy 😉

W Komańczy jedno wielkie zamieszkanie, pełno ludzi, kolejne autobusy przywożące biegaczy i zawracające w tym tłumie, wciskający się pomiędzy to wszystko samochód ciężarowy na depozyty, gdzieś tam w oddali przygrywająca Wiewiórka. Ogólnie wesoły galimatias. Ustawiliśmy się gdzieś pod koniec stawki w oczekiwaniu aż Wiewiórka zagra Rzeźnika, ale zamiast tego rozległ się strzał startera i poszły konie po betonie.

Jeszcze selfie przed startem ;)

Jeszcze selfie przed startem 😉

Na trasę wyruszyliśmy zaopatrzeni między innymi w wydrukowany profil trasy oraz szacunkowe międzyczasy dla scenariusza na 12, 13, 14, 15 i 16h na mecie. Dlaczego aż tyle tych międzyczasów? To dosyć proste – wiedzieliśmy, że rok wcześniej Witek ze swoim partnerem zrobili Rzeźnika w 12h i 11 minut. Wiedzieliśmy, że oni są od nas (przede wszystkim ode mnie) znacznie mocniejsi, ale o ile… Postanowiliśmy więc z Darkiem, że dopóki będziemy w stanie to kontrolować, to biegniemy na mój puls, aby nie przekraczał on około 150ud/min. Może od razu wyjaśnię – Darek jest ode mnie sporo mocniejszy i jeżeli piszę coś odnośnie naszej kondycji lub wytrzymałości, to zdecydowanie tyczy się bardziej mojej osoby, a nie Darka.

Rozpiska z międzyczasami na bieg rzeźnika

Rozpiska z międzyczasami na bieg rzeźnika

[Darek] Strzał z karabinu wyzwolił tą skumulowaną w tym miejscu energię setek biegaczy i przy wtórze okrzyków kibiców o godzinie 3.00 rozpoczęliśmy bieg. Naszym celem była meta w Ustrzykach Górnych, oddalona o prawie 80km i mieliśmy na dotarcie do niej 16 godzin. Liczyło się ukończenie wyścigu w limicie czasu. Do przepaku w Cisnej, 32km od mety, dotarliśmy po 4h i 45min. biegu. Szło nam nadspodziewanie dobrze, taki międzyczas pozwoliłby zbliżyć się do 13h na mecie… Chyba jednak tempo nieco za mocne.

Profil trasy biegu rzeźnika, idealne w połączeniu z zegarkiem pokazującym wysokość

Profil trasy biegu rzeźnika, idealne w połączeniu z zegarkiem pokazującym wysokość

Pierwsze kilka (chyba 7) kilometrów trasy wiodło drogą asfaltową. Minęły one bardzo spokojnie, sennie i przyjemnie. Darek biegł z czołówką, a ja kontrolowałem tempo :). Pierwszych kilka kilometrów w lesie były jak na szlaku na Gubałówkę w szczycie sezonu. Biegacz za biegaczem, prawie bez możliwości wyprzedzania, a przy każdym strumyku zator. Mimo wszystko biegło się bardzo przyjemnie, nawet mimo to że w lesie było o tej porze jeszcze dosyć ciemno. Do pierwszego punktu kontrolnego (Przełęcz Żebrak) dotarliśmy po 2h 36min. Według naszej rozpiski międzyczasów dawało to czas na mecie w okolicach 14h. Mieliśmy więc pierwszy punkt odniesienia, który cokolwiek pokazywał ile jesteśmy (powinienem raczej napisać, ile ja jestem) warci.

W drodze na Jaworne, kawałek za Przełęczą Żebrak

W drodze na Jaworne, kawałek za Przełęczą Żebrak

Punkt kontrolny jak szybko się pojawił, tak samo szybko pozostawiliśmy za plecami. Polecieliśmy dalej kierując się moim pulsem. Staraliśmy się regularnie pić, jeść orzeszki i wciągać żele. W zasadzie nie doskwierały nam żadne dolegliwości. Na zbiegu przed Cisną wyprzedzaliśmy aż miło. Na orlik wbiegliśmy w bardzo dobrych nastrojach i pełni energii. Plan był prosty – uzupełniamy bukłaki, zostawiamy śmieci i zabieramy kolejną porcję żeli i orzeszków. Jak teraz patrzę na tabelę wyników, to aż nie chce mi się wierzyć, że spędziliśmy tam aż ponad 8 minut. Nasz łączny czas na drugim punkcie kontrolnym to 4h 50min, co według międzyczasów zbliżało nas do 13h na mecie.

Wbieg do Cisnej, bardzo elektryzujące miejsce

Wbieg do Cisnej, bardzo elektryzujące miejsce

[Darek] Po uzupełnieniu wodą camelbacków ruszyliśmy na kolejny etap. A rozpoczął się długim, mocnym podejściem i widać było, że ci którzy na ten odcinek zabrali kije radzą sobie lepiej. Nasze kije czekały na nas dopiero na następnym przepaku za 21km. Nim do niego dotarliśmy musieliśmy zrobić sobie spacer „Drogą Mirka”. Jest to szutrowa, dosyć płaska wręcz z lekkim spadkiem i osłonięta od wiatru droga, ale akurat tego dnia skąpana w pełnym słońcu. Przeszliśmy ją całą podbiegając tylko w niektórych miejscach, żeby zachować siły na pozostałe 25km.

Małe Jasło

Małe Jasło, jeszcze w dobrej kondycji

Na etap trzeci (Cisna-Smerek) wyruszyliśmy w dobrych nastrojach. Podejście pod Małe Jasło (500m w górę) bardzo szybko jednak pokazało, gdzie jest nasze miejsce. Kilka razy na podejściu musieliśmy się zatrzymać, aby odsapnąć. W lesie było bardzo duszno i powoli zaczynało mi świtać, że kije do NW mogłyby bardzo pomóc. Ewidentnie na ostrzejszych podejściach byliśmy wyprzedzani przez kijkarzy. Nadrabialiśmy to trochę na łagodniejszych odcinkach i zbiegach. Nie mniej jednak zaczynałem dostawać mocno w dupę, choć jeszcze o kryzysie nie było mowy. Ten zaczął się w okolicach Fereczaty – zawroty głowy, ogólne osłabienie i trudność ze złapaniem oddechu już przy pulsie 140ud/min. Gdy wybiegliśmy na “drogę Mirka” doszliśmy z Darkiem do wniosku, że to odwodnienie. Na szczęście Darek zabrał ze sobą tabletki solne, które dostaliśmy w pakiecie. Łyknąłem od razu dwie i potem łykałem już je regularnie co około godzinę. Pomimo, że “droga Mirka” to niemal 10km równej drogi szutrowo-asfaltowej wiodącej delikatnie w dół, na której można by spokojnie lecieć w tempie niemal maratońskim bez większego zmęczenia, to my po prostu szliśmy. Tutaj straciliśmy chyba najwięcej. Tutaj byłem najbliższy podjęcia decyzji o rezygnacji. Chciałem tylko dotrzeć do przepaku w Smereku, a dalej było mi już wszystko jedno. Tutaj też uświadomiłem sobie, że według zegarka mamy nabiegane około 5km mniej niż mieliśmy w rzeczywistości. W sumie to logiczne, dzień wcześniej włączyłem w zegarku opcję lokalizacji przez GPS co 60sek, co miało pozwolić na pracę zegarka na baterii przez około 24h. Obawiałem się, że jak ustawię lokalizacje co 10sek, to czas szacowany na 12h w takim trybie może nam nie starczyć. Przed samym Smerekiem trochę już biegliśmy, a informacja (w sumie nieprawdziwa) że do przepaku pozostało tylko 400m dodała dodatkowej energii.

[Darek] W Smereku zrobiliśmy dłuższą przerwę na regenerację. Pojedliśmy bułek z dżemem popijając wodą, izotonikami i colą. W drogę wyruszyliśmy już z kijami NW cudownie odciążającymi nogi, które na zbiegach i tak dostawały za swoje 

Droga Mirka

Droga Mirka, a dokładnie jej początek

Wbiegając do przepaku w Smereku czułem się trochę jak wbiegając na mete na maratonie – cieszyłem się że to już koniec, zupełnie nie myślałem o tym (zapomniałem?), że przed nami jeszcze ponad 20km do mety po górach, w tym dwa porządne podejścia. W Smereku wypiłem dużo coli, izotonika, napełniłem na maksa bukłak wodą i leżąc plackiem na trawie zjadłem 4 bułki z dżemem. Nie mam zielonego pojęcia co w tym czasie robił Darek, ja po prostu leżałem z zamkniętymi oczami i jadłem bułki. Jadłem i powoli wracałem do życia. Na drugi przepak (Smerek) przygotowaliśmy sobie buty na zmianę oraz kijki do NW. Uznaliśmy, że z butów nie korzystamy, ale kijki zabieramy. Na przepaku spędziliśmy 28minut – rozpusta. Chyba jednak niezbędna, bo bez niej to byłby koniec mojej przygody z Rzeźnikiem. Niestety nasz czas w Smereku to po przygodzie z odwodnieniem już 9h 11min, plus prawie pół godziny dochodzenia do siebie na leżąco. Dawało to szacunkowy czas na mecie w okolicach 15h (jakieś 1h zapasu przed limitem).

Przed Smerekiem

Przed Smerekiem, a w tle sam Smerek

Pod Smerek (650m ostro w górę) podchodziliśmy z nowym zapasem energii (bułki z dżemem czynią cuda) oraz kijami. Słońce świeciło prosto w czaszki, pot z nas się lał, ale podejście szło całkiem nieźle. Po przygodach na poprzednim etapie, gdy czas nam odjechał, uznaliśmy (mam nadzieję, że Darek też był do tego przekonany), że nie ma co już walczyć o czas, a jedynie o dojechanie do mety w dobrej kondycji. Co około 100m (w pionie) robiliśmy przerwę na wodę i ewentualnie jakieś dodatki (tabletki solne, żele lub orzeszki). Wykalkulowałem, że bez większego problemu już bez napierania będziemy w stanie zmieścić się w limicie z zapasem około 30min. Gdzieś na Połoninie Wetlińskiej, dużo przed “Chatką Puchatka” zaczęło mi się znowu strasznie “niechcieć”. Z tym, że to już raczej nie był objaw odwodnienia, a po prostu reakcja obronna organizmu na długotrwały wysiłek, coś jak ściana maratońska. Ciężko było mi się zmusić nawet do zbiegania, po prostu człapałem przed siebie. Cały czas w głowie miałem myśl o tym, że za moment trzeba będzie stoczyć się o ponad 400m, aby natychmiast znowu wdrapać się stromo w górę jakieś 500m. Dochodząc do schroniska myślałem już tylko o jednym – piwo :). Wypiliśmy “żywca” w moment i to wystarczyło, aby nabrać wigoru. Do punktu kontrolnego w Berehach znowu mieliśmy energię zbiegać. Trochę wtedy zaczęła mi doskwierać obtarta kostka cholewką buta i dłonie, z których miałem wrażenie, że już pozdzierałem sobie skórę uchwytami kijków (cukier z żeli + sól z potu + ciągłe ocieranie o uchwyty). Niewiele pamiętam z tego zbiegu, ale wydaje mi się, że całkiem sprawnie nam ten fragment trasy przeleciał. Tam wciągnąłem duszkiem całego energetyka o smaku wiśniowym (btw, nienawidzę smaku wiśniowego we wszelkich produktach spożywczych, ale tutaj zupełnie mi to nie przeszkadzało). Pamiętam, że na tym punkcie usiadłem na chwilę na ławce żując kawałek jakiegoś ciastka. Teraz jak patrzę na czasy, to się okazuje, że na tym punkcie przesiedzieliśmy – ja przesiedziałem, bo Darek pewnie stał i czekał 😉 – około 5 minut. Na zegarku było już 13,5h, a to oznaczało, że już do tego miejsca roztrwoniliśmy połowę naszego zapasu przed limitem, a do pokonania mieliśmy jeszcze jedną połoninę – Caryńską.

Z tego etapu już bardzo niewiele pamiętam. Pamiętam, że podejście zaczynało się niewinnie, a potem nagle zrobiło się bardzo stromo i wchodziło się po wielkich stopniach. Całe szczęście, że mieliśmy ze sobą kijki, bo to na prawdę pomaga. Jeżeli ktoś jest na prawdę mocny w nogach, to może nie, ale jak dla mnie, możliwość pomagania sobie rękoma była nieopisaną pomocą. Nawet gdybym na zbiegach kijki miał tylko nieść to i tak to się opłaca. Z tego co kojarzę, to Darek faktycznie na zbiegach kijki niósł. Ja jednak używałem ich, aby sobie pomagać łapać równowagę. Być może nie pozwalało to osiągnąć większej prędkości na zbiegach, ale psychicznie bardzo pomagało i to pomimo bólu skóry na dłoniach. Zbieg do Ustrzyk Górnych to niekończąca się przeprawa przez las, o dużym nachyleniu zbocza, z dużą ilością korzeni i drewnianych bali, z których zbudowano schody. Nie potrafię zliczyć ile razy się na nich pośliznąłem, na szczęście wybroniłem się jakoś podpierając kijkami. Dłuższy odcinek zbiegu z Caryńskiej już prawie nikogo nie mijaliśmy i nikt nas nie mijał. Dopiero jakieś kilkaset metrów przed wybiegnięciem z lasu, nagle pojawiło się wokół nas kilka innych drużyn, które tak jak my walczyły z limitem 16h :). Nie byliśmy pewni ile jeszcze mamy czasu, zegarki mówiły, że coś około 10minut, ale z drugiej strony nie mieliśmy pojęcia czy do mety mamy 500m czy 2km. Od skraju lasu, przez łąkę, na której porobione były kładki już cały czas lecieliśmy zwartą grupą biegiem. Po kilkuset metrach zauważyłem namalowany sprayem napis 500m na czymś drewnianym. Potem zobaczyłem mostek, który pamiętałem ze zdjęć i filmików z zeszłych lat (tam była w zeszłych latach usytuowana meta). Niestety tym razem ze względu na remont mostka (faktycznie był w kiepskim stanie) metę przeniesiono 300m dalej. Trzeba było dobiec do drogi asfaltowej, przebiec jakieś 100m wzdłuż niej i wbiec na metę. Oficjalny czas: 15:54:44. W limicie 16h się zmieściliśmy. Potem się dowiedzieliśmy, że w zasadzie czekano na wszystkich, których organizator wypuścił na ostatni etap trasy. Po nas wbiegło jeszcze na metę 7 zespołów plus 136 zespołów, które nie ukończyły.

Na mecie emocje były ogromne – prawie się rozkleiłem. Nie mogłem rozmawiać przez telefon z żoną, bo głos mi się łamał. Trudno to opisać, to trzeba przeżyć.

[Darek] Bieganie w parach dla niektórych (widać to było na trasie) jest dosyć wymagające. W tym sensie, że nie wszyscy potrafili zaakceptować nieco słabszą dyspozycję swoich partnerów i zostawiali ich samych sobie czekając później ze zniecierpliwieniem kilkaset metrów dalej, nie wiedząc czy nie wydarzyło się coś, przy czym powinni być. Dla mnie nie było to jakimś wielkim wyzwaniem. Wiedziałem, że powinniśmy dopasować swoje tempo do tętna Pawła. To było ustalone już przed startem i nie miałem z tym żadnego problemu. Cieszę się, że mogłem tego doświadczyć i dziękuję Pawłowi za zaproszenie mnie do wspólnego pokonania dystansu XII Biegu Rzeźnika. Jeszcze słowo o organizacji biegu. Podejrzewam, że większość z nas nie biega dla pakietów startowych, nagród czy medali, ale jeśli te ostatnie są rozdawane, to powinno ich starczyć dla wszystkich. Dla wszystkich, którzy przebiegają linię mety. Medale organizator, wierzę w to, dośle, ale to już nie będzie to samo. To jedyne niemiłe wrażenie, które pozostało mi w pamięci po wyjeździe w Bieszczady. Przebijają się raczej wspomnienia z trasy: moment startu, wschód słońca w górach, głośny wbieg na przepak w Cisnej przy akompaniamencie Wiewiórki na Drzewie, Połoniny Wetlińska i Caryńska, turyści mijani na trasie, dopingujący nas i robiący sobie z nami zdjęcia… Tak właśnie Rzeźnik pozostanie w mej pamięci.

Jestem ogólnie bardzo zadowolony z całej organizacji imprezy, z tego jaki w Bieszczadach i Cisnej panował klimat, ale jestem bardzo zawiedziony metą. Nie przypominało to tego co oglądałem na filmach z zeszłego roku, ani tym bardziej mety, którą pamiętam z Chudego Wawrzyńca – tak wiem, tam biegłem krótki dystans więc na metę wbiegałem gdzieś w środku stawki. Tutaj było po prostu smutno, ja rozumiem że to już była końcówka imprezy i wszyscy chcieli już iść “do domu” itd., ale mimo wszystko. Dłuższy czas podczas biegu myślałem o tym, aby na mecie wykąpać się w strumieniu i zastanawiałem się czy się rozbiorę czy wbiegnę do niej tak jak biegłem, ale… ochota mi nagle odeszła całkowicie. Po prostu czułem się tam trochę jak na parkingu pod biedronką, którą za 5 min zamykają – szybko, szybko i do autobusu. A żeby tego było mało, to dla ostatnich kilkudziesięciu drużyn zabrakło medali 🙁 Ech… bardzo przykro. Jakoś tak się stało, że nawet zdjęcia na mecie sobie nie zrobiliśmy.

W drodze do Cisnej jechaliśmy ledwie żywi. Darka złapało jakieś osłabienie i po wyjściu z autobusu od razu poszedł do samochodu po śpiwór, którym się owinął. Znaleźliśmy się z naszym współlokatorem Pawłem i zabraliśmy przepaki z biura zawodów. W drodze do samochodu zadzwoniłem jeszcze do Tibora, aby spytać się jak Aga. Okazało się, że zajęła 3 miejsce wśród drużyn kobiecych, i że za chwilę będzie dekoracja. Byliśmy już jednak przy samochodzie i nie mięliśmy siły turlać się z powrotem na orlik. Przeprasza Aga, jeszcze raz gratuluję, my byliśmy już poza zasięgiem.

Na kwaterze przyszedł czas rozliczania strat. Podczas biegu byłem pewien, że będę miał pęcherze na palcach stóp, mam je zawsze po dłuższych biegach po płaskim, a tutaj była masa zbiegów, a więc palce powinny być zmasakrowane. Tak samo Darek, mówił, że był pewien, że będzie miał olbrzymi pęcherz na spodzie stopy pod palcami. Okazuje się, że żaden z nas nie nabawił się ani jednego odcisku – stopy jak gdyby nigdy nic. Ja miałem jedynie drobne otarcie nad kostką, które już czułem podczas biegu i to tyle. Lekkich poparzeń słonecznych nie liczę, bo te nie mają nic wspólnego z biegami górskimi ;). Poza tym żadnych innych dolegliwości, po prostu zwyczajnie bolące mięśnie i ścięgna. Często po maratonach czułem się bardziej obolały.

Czy pojadę na rzeźnika jeszcze raz? W piątek byłem przekonany, że nie. W sobotę już takiej pewności nie miałem. Dzisiaj, jest niedziela, pisząc tę relację, zaczynam dostrzegać całą masę niedociągnięć treningowych (za mało siły, za mało stabilizacji, za mało ogólnorozwojówki) oraz logistycznych (np. kije od Cisnej a nie dopiero od Smereka, wyjazd w Beskidy dzień lub dwa dni wcześniej), które można by poprawić. A aby się upewnić, że mam rację, trzeba spróbować to powtórzyć ;).

7 Comments

  1. Przeczytane z ciarkami na plecach. A nie mówiłem, aby nie brać kijów w ogóle? 🙂
    Gratuluję walki i wytrwałości, ciężko opisać póki samemu się nie spróbuje. Rzeźnika każdy biegający powinien spróbować. Ja będę próbować – do 2022 raczej się uda 🙂

    1. Ja próbować również będę. Za drugim razem podobno jest „łatwiej” 😉

  2. Najważniejsze, że ścian z żelbetonu, którą napotkałeś podczas biegu, została przez Ciebie rozbita. Gratsy!

    Pobiegłbym „Rzeźniczka”, ale jeszcze nie wiem czy za rok, czy za dwa 😀

  3. Czytałam jednym tchem, wspaniałe przeżycie, wielkie brawa dla was. To jest piękne kiedy silniejszy wspiera w danej chwili słabszego. Nie zawsze wynik liczy się w bieganiu. Taka trasa i wspólne przeżycia budują sportową przyjaźn.

  4. Wspaniała przygoda. Marzy mi się udział w Rzeźniczku. Spróbować, poczuć ten smak. Dzięki chłopaki za reportaż, za Wasz ból na trasie. Po to właśnie się żyje!

  5. Wyniki Biegów Rzeźnickich znajdziecie na wyniki.b4sport.pl 🙂

  6. Fajna relacja. Smutne to co piszecie jak wyglądała meta dla ostatnich zespołów. Co do medalu powiem Ci,że na mojej statuetce brakuje plakietki z oznaczeniem miejsca które zajęłam. I wszystkie były takie wybrakiwane,jedna osoba z zespołu miała statuetkę kompletną, druga wybrakowaną. I daj spokój, nie musisz mnie za nic przepraszać.

Comments are closed.