Decyzja o starcie na Nocnej Masakrze właściwie została podjęta kilka miesięcy temu. Co do zasady rokrocznie stawiam się na tych zawodach, głównie z uwagi na sympatię do Daniela – organizatora imprezy, jak również ze względu na różnorodność terenów rozgrywania zawodów. Daniel zawsze znajduje piękne okolice północno-zachodniej Polski. W tym roku jego wybór padł na Lubniewice, nieduże miasteczko w województwie lubuskim. Dla mnie dużym plusem była szybkość dojazdu autostradą, co w przypadku NM rzadko się zdarza. Start na trasie 100 km miałem zaplanowany wspólnie z moim kumplem Xudym, z którym niejedne ultra mamy razem w nogach.
Po przybyciu na miejsce, ja zwykle byliśmy pod wrażeniem jak fajną infrastrukturę mają szkoły w małych miejscowościach. Sala gimnastyczna na której się rozlokowaliśmy pierwsza klasa. Po przyjeździe okazało się, że Daniel pojechał do Szczecina co wróżyło, że jak zwykle czegoś zapomniał i mogą się pojawić jakieś niespodzianki
Start pierwotnie zaplanowany był na 16.00 co w tym roku było nowością, ale pozostawało w zgodzie z ideą Nocnej Masakry – jak największą część trasy należy pokonać po ciemku. Niestety, gdy poziom adrenaliny przedstartowej był już wysoko, o 15.45 ktoś ogłosił że start będzie opóźniony minimum o godzinę. Czar prysł a zaczęło się wyczekiwanie umilane dyskusjami z kolegami.
Później zaczęło się ziewanie i narzekanie. W końcu przed 18.00 pojawił się Daniel i zaczął odprawę, a sam start został przesunięty na 18.00.
Zaczęło się to co najlepsze, mapy i opisy w dłoń i rozkminiamy jak tu pobiec. Nocna Masakra ma formułę scorelaufu, co znaczy iż kolejność zbierania punktów jest dowolna. My mieliśmy dwa postanowienia: zaczynamy w stronę przeciwną do wskazówek zegara i tylko raz wchodzimy do środka mapy!
Na pierwszy rzut oka trasa średnio trudna nawigacyjnie, ale teren da szansę się wykazać. Górzyście, mokro i do tego jary i wąwozy – to zapowiadało fajną zabawę.
Start i lecimy, staramy się pilnować aby tempo nie było szybsze niż 5.45 na km. Mamy 100 km do pokonania a trasa nie wydaje się łatwa. Na początek wybraliśmy dość oczywisty punkt 11, który wymuszał kolejne dwa następne. Początkowo zastanawialiśmy się z pewnym niepokojem, czemu nikt w tę stronę nie biegnie, ale po chwili zaczęły się pojawiać za plecami kolejne czołówki. Ufff…
Nabieg dość prosty, który oczywiście skomplikowaliśmy skrótem ale raczej bez historii. Dalej na punkt 6 gdzie skręciliśmy w las o 100 metrów za wcześnie i musieliśmy schodzić do jaru po jego zboczu. Dla Xudego skończyło się to zjazdem na tyłku i ufajdaniem się w błocie. Punkt zaliczony, lecimy dalej.
Kolejne przebiegi – punkty 2, 8 i 13 praktycznie bez historii, po drodze zaczynamy się mijać z ludźmi z pieszej 50-ki i rowerzystami. Na 5-kę decydujemy za moim pomysłem napierać po polu. Liczymy, że nie będzie świeżo zaorane, a raczej coś na nim rośnie. Jest dobrze, wykiełkowało jakieś zboże ozime i biegnie się znośnie. Punkt dość prosty, szczyt skarpy. Tam mijamy się pierwszy raz Piotrkiem Szaciłowskim, późniejszym zwycięzcą zawodów. Jak tak dobrze idzie, znów tniemy przez pole i do lasu na kolejny punkt bez historii. Przecinki zaczynają trochę nie pasować, ale cóż mapa ma aktualność lata 80-te Przed 7-ką znów spotykamy Piotrka i razem podbijamy. Na 14 lecimy większość trasy razem. Punkt na dnie jaru, schowany za zwalonym drzewem. Ja z Piortkiem go mijam, ale Xudy ze swoją turbo latarką bez problemu go namierza.
Od 14-ki podjęliśmy decyzję, że zbieramy wszystko ze środka, licząc na to iż przecinki na północy będą przebieżne, a górki nie okażą się tak groźne na jakie wyglądają. Szacowaliśmy, że na punkcie odżywczym możemy być ok. 60 km co było ryzykowne. Było ciepło, a wzięliśmy tylko po 1,5 litra wody.
Skoro nam tak dobrze idzie, znów dajemy przez pole na północny-wschód do drogi asfaltowej. Trochę zwalniamy aby odsapnąć, coś zjeść i nabrać ochoty na dalsze napieranie. Piotrek poleciał asfaltem i tam ostatni raz widzieliśmy blask jego czołówki
Nawigacja na punkt 22 to pokaz, jak można to s…rzyć. Za wcześnie skręcamy, później korygujemy, wobec czego przelatujemy właściwą przecinkę i musimy wracać. W końcu podpijamy i napieramy dalej. 38 km na zegarze i u mnie zaczynają się kłopoty. Przed osiemnastką zaczynam mieć kryzys. Po podbiciu punktu zjadam bułkę wypchaną dżemem morelowym i próbuje wrócić do walki. Widać że tempo nam siada i a ja zaczynam lekko marudzić.
Na 21 staramy się biec, szczególnie odcinek asfaltowy zmęczył mnie niemiłosiernie. Dodatkowo skończyła Nam się woda.Na samym punkcie posadowionym na drzewie na brzegu rzeki tracimy sporo czasu. Nijak nie możemy go znaleźć – szukamy poruszając się po obu brzegach, bo Daniel lubi schować lampion. Buty mokre, na szczęście zimna woda wpływa kojąco na oklepane stopy. W końcu jest i lecimy dalej. Zapowiada się długi przelot, biegniemy ale momentami mam już dość. Zaczynamy długo myśleć nad nawigacją co też nie wróży dobrze.
16-ka wydaje się oczywista, punkt w podłużnym zagłębieniu ok 120 metrów od drogi. I co? Szukamy 100 metrów dalej – jakaś masakra. Po ponownym namierzeniu znajdujemy punkt i spotykamy ekipę biegnącą w drugą stronę. Próbowałem zobaczyć na kartach ile mają punktów – wydawało się że mniej niż my Mam w zapasie 0,5 litrową colę, bierzemy po 3 łyki i naprzód. W tym momencie, nie wiadomo czy od coli czy na widok konkurentów następuje „Przebudzenie mocy”. Na punkt odżywczy napieramy jakbyśmy przed chwilą wystartowali. Tempo szybkie, pot się leje. Punkt odżywczy zlokalizowany jest w świetlicy na rynku miasteczka. Plan dość prosty: uzupełniamy wodę w camelbagach, pijemy ile się da, jemy ciastka, zmieniamy baterie i walimy dalej.
Przebieg prosty, długi i zaczyna się pojawiać mgła. Trochę trudno się ruszyć z pełnym brzuchem ale ciśniemy. W głowie słyszę: „niech on pierwszy powie: zwolnijmy”. Ale z ust Xudego tego nie usłyszę, wiec lecimy dalej wzajemnie się nakręcając. Po przejściu kryzysu podbijamy bez problemy punkt 23 i widzimy przed nami czołówkę. Na 17-kę ścinamy „bobrową ścieżką” i po skręcie w przecinkę prowadzącą na punkt widzimy już dwie czołówki. Adrenalina się podnosi i gonimy. Na punkcie okazuje się że to Leszek Herman-Iżycki i Michał Kopczewski. Poruszają się naszym wariantem, ale obaj mają o jeden punkt mniej niż my (o dziwo każdy wybrał inny wariant), więc jest dobrze. Zaczynają się myśli o pudle. Punkt mieści się w wysadzonym bunkrze, na ścianie którego zaliczam mega poślizg zakończony na szczęście telemarkiem
Dalej na 15 i 12 przecinkami na zachód. Przebieg nawigacyjnie banalny, ale wykres profilu przypomina piłę. Strome podejścia i na wariata w dół, a już ponad 70 km w nogach. Oba punkty podbijamy w miarę rozsądnie, choć na 15-ce pomyliliśmy opis i szukaliśmy zakrętu jaru zamiast szczytu górki – cóż nie tylko trzeba umieć czytać, ale trzeba robić to ze zrozumieniem
Dalej przebieg wydaje się prosty, zaczyna się robić widno, mgliście i chłodno. Jest moc więc lecimy dzięki czemu nie czujemy zimna. 1-kę podbijamy z marszu, na 9-kę przez rzekę – woda za kolano i dalej prosto, znów bez historii. Dalej też banalnie, słońce zaczyna przygrzewać – jak przyjemnie. W Garminach kończą się baterie, Xudy podpina się do powerbanka, ja jeszcze chwilę wytrzymam.
W drodze na 4-kę rozmyślamy jak tu najprościej przedostać się na 10-kę. Oczywistym jest obiec Jezioro Krzywe od północnego-zachodu. Po moich argumentach typu: „jest susza, wszystkie rzeczki były płytkie „ wybieramy wariant od południa przez rzeczkę. Jest wesoło, trochę wilgotno, rzeczka dla mnie po pas, Xudy przeszedł po patykach. Pełnia szczęścia. Znów wilgotno, ucieka stado dzików, sielanka. Ale co to? Bagienko? Idziemy? A jak! Woda po kolana, robimy fotki, pełna radość.
Xudy daje dwa kroki i nagle ląduje po piersi w wodzie. Wyciągam go za rękę, ratujemy kartę startową i myślimy. Szybka decyzja po kępkach i się przeprawiliśmy. Ufff… Xudy złorzeczy że ja wymyśliłem a on wpadł. Cóż zdarza się, mógł się tak nie wyrywać.
Ja zaczynam mieć problemy ze stopami, pękł mi pęcherz na śródstopiu i woda z bagna lekko szczypie. W głowie jedna myśl: musimy się ruszyć bo w mokrym ubraniu robi się chłodno. Punkt 10 wydaje się prosty, północna odnoga wąwozu. Nic bardziej mylnego. Przejąłem nawigację i popełniłem największą wtopę tego dnia. Nie zauważyłem lampionu, który wisiał na drzewie na skarpie za moimi plecami. Wskutek czego klniemy, szukamy i nic. Zapada decyzja Xudy na górę, ja wybiegam z jaru, namierzam się i krokami odliczam odległość. Jest!!!, jak ja k…a mogłem go nie zauważyć? Tracimy na tak banalnym punkcie ze 20 minut, jak nie więcej.
Dalej wystarczy obiec jezioro i jest meta. Łatwo powiedzieć prawie 100 km w nogach, a tu trzeba klepać asfalt. Na metę wbiegamy po czasie 18:08, zaliczamy 103,25 km i 6-te miejsce. Strata do zwycięzcy 1 godzina, za to do drugiego miejsca jedynie 31 minut. Żal.
Piotr Mikulski – CrossRunShop.pl Team