III Biegowa Bitwa o Łódź

W ostatnich dniach czerwca tego roku w łódzkim Lesie Łagiewnickim odbyła się niezwykle ciekawa impreza – III Biegowa Bitwa o Łódź. Bieg na dystansie 13 kilometrów już w zapowiedziach określano mianem „ekstremalny”. To była prawdziwa przygoda dla odważnych, dla tych, którzy nie bali się pobrudzić. To była czysta adrenalina, szansa na zmierzenie się z własnymi obawami, na pokonanie własnych słabości. Pewnie Ci, którzy odbyli służbę wojskową, wiedzieli dokładnie jak to jest, ja nie. I dlatego chciałam spróbować. Poczuć na własnej skórze ten dreszcz, kiedy po raz pierwszy wbiegnę do wody w ubraniu, a potem pobiegnę dalej mimo mokrych butów…

Ten dzień rozpoczął się wątpliwościami. Za oknem szaro, bolały mnie plecy, strach wiercił dziurę w moim żołądku. Myślałam sobie – co ja wyprawiam? W międzyczasie przyszła burza. W gruncie rzeczy jakie to ma znaczenie skoro i tak będę mokra? No ale doping rodziny potrzebny – słońce, gdzie to słońce! Dopiero zmiana pogody przyniosła rozładowanie i natychmiast poczułam się lepiej. A niech to, dlaczego miałabym nie dać rady. Mąż rankiem specjalnie pobiegł do Lidla i przyniósł mi nowiutkie rękawiczki rowerowe – przydadzą się na trasie jak nic. Łatwiej i pewniej będzie można chwytać gałęzie, wspinać się po błotnistym, stromym brzegu stawu. Ma rację, nie będę się martwiła o skaleczenia ani urazy. Już bardziej pogodzona z losem spakowałam się, przebrałam i wyruszyliśmy.

W łagiewnickiej szkole podstawowej mieściło się biuro zawodów i depozyt. Tu bez problemu i czekania odebrałam pakiet startowy. Szkoda, że nie było w nim koszulki. Byłaby kapitalną pamiątką, bo logo z łódką jest według mnie bardzo udane. Numer startowy za to wydrukowano na specjalnym mocnym materiale. Na miejscu w szatni zostawiłam wszystkie zbędne rzeczy i sporo przed czasem postanowiliśmy poszukać linii startu. Praktycznie nie znając tej części Łagiewnik, kierowaliśmy się śladem innych zawodników. Udało się. Pogoda po burzy ustabilizowała się. Wokół było mokro, ale miałam nadzieję na bezdeszczowe popołudnie. Po drodze widziałam staw z zieloną rzęsą. Przez całą jego długość rozciągnięta była taśma. Oho! Tędy będziemy „biegli” – pomyślałam. Ale póki co swoje trasy przemierzały maluchy. Zbliżając się do celu, słyszałam gorący doping i my też przyłączyliśmy się do braw. Nie ma to jak silne wsparcie tuż przed metą! Fajnie, że dzieci biegają z nami, próbują po swojemu naszych pasji. Również dla nich przygotowano kolejne atrakcje. Zaraz po dziecięcym biegu poszliśmy wszyscy oglądać pokaz treningu koni, który miał miejsce nieopodal i jeźdźców z łódzkiej Straży Miejskiej, która w tym rejonie pełni służbę konną. Dzieciaki mogły się potem przejechać na końskim grzbiecie. To były emocje.

Zbliżała się godzina 0. Zgromadziliśmy się na starcie. Wspólna rozgrzewka i zaczęło się! Tuż za naszymi plecami strażacy uruchomili pompę i roześmiani jak zgraja dzieciaków, praktycznie uciekaliśmy przed lecącą na nas z tyłu wodą. Plecy już miałam trochę mokre, ale co tam, przecież już za chwileczkę zamknę oczy i zrobię ten nieunikniony krok.

Pierwszy kilometr biegliśmy w dość tłumnej grupie. Pierwsi zawodnicy dosłownie chwilę po starcie zmasakrowali potężną ścianę tekturowych pudeł, które stały na naszej drodze. Ja biegłam już po zgliszczach. Później wbiegliśmy w las, na wąskie ścieżki. Początek był trudny. Dróżka wymusiła kolejkę, nie było rady, czasem wręcz trzeba było się zatrzymać. Nie trwało to jednak długo. Pierwszy, najgłębszy staw schłodził nasze emocje. Był też pierwszą, poważną próbą tego biegu. Organizatorzy uprzedzali wcześniej półżartem, że Ci powyżej 180 cm wzrostu nie muszą umieć pływać. Ja jednak wiedziałam, przy moim 158 cm (!), że pływanie będzie na sto procent. Nie było to więc dla mnie żadnym zaskoczeniem. Jednak wiele osób wokół mnie wydawała się kompletnie na to nieprzygotowana. Nie podobały mi się przekleństwa, które słyszałam. To zabawa i zawody w jednym dla tych, którzy sami się zapisali. Dla mnie sportowa atmosfera i rywalizacja są ważne. Nie chcę słuchać narzekań i „wyrazów”. Odważnie dałam nura, a raczej wbiegłam tak daleko jak się dało do wody. Już nie pamiętam momentu nagłego przemoczenia. Nie było to straszne ani nieprzyjemne. Natomiast zapamiętałam miękki muł pod nogami, który natychmiast wpłynął do moich butów wraz z przedziwnymi gałązkami i kamykami. Oczywiście cały staw nieco „pachniał” fermentującą roślinnością, dlatego nie zdecydowałam się na krytą żabkę ani kraula. Trochę żałuję własnego tchórzostwa. Cóż, na tym odcinku straciłam najwięcej czasu. Wysocy zawodnicy mogli zdecydowanie dalej niż ja przemieścić się w szybkim tempie bez konieczności płynięcia. Ja musiałam przepłynąć większą część stawu. Podobno ci, którzy nie umieli pływać, mogli wesprzeć się taśmą prowadzącą przez staw. Osobiście sobie tego nie wyobrażam.

Zaraz po wyjściu z wody zaczęłam biec. Początkowo było odczuwalnie trudniej. Mokre ciuchy i buty były cięższe. Ale to uczucie szybko minęło. Zresztą na pierwszych kilometrach zostaliśmy zbombardowani sporą ilością kolejnych zbiorników wodnych, już nie tak głębokich, lecz urozmaiconych np. piękną zieloną rzęsą. Najcięższe były odcinki z głębokim błotem. Spodziewałam się go, ale nie wiedziałam, że wpadnę aż po uda w czarną wsysającą maź. W tamtej chwili myślałam tylko o tym, żeby nogę wyciągnąć wraz z butem. I przyszedł również moment, kiedy ugrzęzłam. Na szczęście czyjaś pomocna dłoń pociągnęła mocno i mogłam kontynuować przeprawę. Z tego miejsca wychodziliśmy cali czarni. Nie tylko nasze buty stawały się nierozpoznawalną grudą błota. Nogi, ręce, twarze opowiadały wymownie naszą historię. To też mój największy zarzut do organizatorów, którzy nie pomogli wspierającym nas obserwatorom. Totalny brak informacji o przebiegu trasy, jak się dowiedziałam później, uniemożliwił zrobienie mnóstwa wspaniałych zdjęć. Te pokazałyby nasze oddanie i walkę. Szkoda. Krótko po błocie kolejny staw pomagał w obmyciu z grubej warstwy brudu. Woda znów przywracała nam lekkość. Już nie stanowiła żadnego problemu.

Mniej więcej na piątym kilometrze wróciliśmy w okolice linii startu. Tu, gdzie wcześniej odbywał się pokaz końskich umiejętności, teraz niczym na poligonie trzeba było pokonać szereg specjalnie w tym celu stworzonych przeszkód. Na początek przeskoczyć dwa prostokątne snopki siana, potem kilka płotków. Były doły w ziemi, w których należało zanurkować, by następnie wyłonić się kawałek dalej, wspinając do góry przez otwory dwóch potężnych opon. Zdobywaliśmy pokaźny szczyt zbudowany ze snopków siana, zeskakiwaliśmy z niego z różnym skutkiem po drugiej stronie, nosiliśmy po dwie opony przez jakieś 200 metrów niezależnie od płci. Jeden z wolontariuszy podawał je nadbiegającym zawodnikom. Przed sobą słyszałam męskie głosy – „Daj te od malucha!…”. Mnie jakoś nie trafiły się mniejsze, co tam, dałam radę. I jeszcze biegliśmy przez pole opon – ćwiczenie na równowagę i znów wdrapywaliśmy się na wysokie snopki… Plac zabaw – jak go nazywano – dawał w kość. Bieg po nim był czystą przyjemnością. Jednak kiedy na ostatnim kilometrze, tuż przed metą trzeba było go pokonać ponownie, dawał w kość podwójnie. To był naprawdę ostateczny sprawdzian naszej mocy, sił, naszej pewności siebie. Właśnie tego trzeba było spróbować, żeby trochę lepiej poznać siebie.

Drugą połowę trasy rozpoczęliśmy, przebiegając przez linię startu. Była woda, ale wystarczyło wypłukać usta, ciuchy przecież miałam całe mokre. Już chwilę później czołgałam się pod wozem strażackim, który stał w poprzek naszej drogi. A potem był bieg. Kiedyś te kilometry trzeba było zrobić. Obawiałam się zmęczenia lub innych złych emocji. Tymczasem biegło mi się bardzo dobrze. Utrzymywałam swoje tempo, bezproblemowo pokonywałam wzniesienia terenu i nagłe wąwozy. Zwolniłam na chwilkę na najwyższym z podbiegów, niemal na samej górze i natychmiast usłyszałam za swoimi plecami – „Dawaj, dawaj, dajesz radę…”. To było super, takie wsparcie lubię. Biegliśmy przecież z tymi samymi ludźmi podobną szybkością. Na mecie uścisnęliśmy sobie dłonie.

Stwierdzam, że „na mokro” biega się bardzo dobrze. Organizm nie zatrzymuje wody, mięśnie są świetnie i przyjemnie schłodzone. Minusem może być oczywiście to, co ciągle czujemy w naszych butach – kamyki, patyki czy źdźbła – kłują to tu, to tam. Jednak ostatecznie nie miałam ani jednego obtarcia na stopach. Ten dyskomfort był całkowicie do zniesienia.

Przed końcem biegu ponownie zaliczyliśmy staw z zieloną rzęsą, błoto i ten najgłębszy staw, który znów należało przepłynąć. Dałam radę, lecz tym razem ramiona zdecydowanie dały o sobie znać. No i choć tak blisko mety znów pokonywaliśmy nasz piekielny „plac zabaw”. Tym razem już bez specjalnej gracji, moje mięśnie mówiły – daj nam pożyć. I nawet po rozpaczliwej wspinaczce na te wysokie stogi z drugiej strony zwyczajnie spadłam na „cztery łapy”. Nie wyglądałam imponująco. Siano przykleiło się do mokrego ciała i ciuchów, biegnąc próbowałam choć trochę doprowadzić się do ładu. Meta wycisnęła z moich oczu łzy. Byłam taka szczęśliwa, że to zrobiłam, że dałam radę i nawet przez chwilę nie myślałam o tym, żeby się poddać. Byłam z siebie dumna, choć taka zmęczona. Ciastko od organizatorów było najpiękniejszym prezentem.

Podsumowując bieg, mogę powiedzieć, że właśnie tego się spodziewałam. Chciałam przeżyć taką przygodę i to się udało. Pogoda ostatecznie dopisała, moje samopoczucie było znakomite, niczego bym nie zmieniła, no może spróbowałabym następnym razem powalczyć, płynąc szybciej przez ten głęboki staw.

Z braków organizacyjnych najbardziej dał znać chaos informacyjny i brak wiedzy o trasie u wolontariuszy. Może i sama trasa nie była najlepiej oznaczona, wiem, że zawodnicy się gubili. Miałam szczęście i zawsze kogoś przed sobą widziałam, inaczej też pewnie mogłabym pobłądzić. To z pewnością duży problem w takim terenie jak ten. Mnie nie przeszkadzali spacerowicze, dzieciaki i wózki, ale ci, którzy wpadli na nieświadomego przechodnia powiedzą inaczej. Ja dziękuję za tę imprezę taką jaka była. Zapamiętam wiele twarzy, które wokół siebie widziałam, nie zapomnę emocji, naszej radości nawet w najtrudniejszych momentach. No i bezcenne było wsparcie najbliższych, fotografujący mnie w wodzie mąż, biegnący gdzieś w trasie kawałek ze mną mój syn. Ostatecznie do mety dotarłam jako dziesiąta kobieta i chyba za rok znów spróbuję!