I BMW Półmaraton Praski

Na BMW Półmaraton Praski zapisałem się zupełnie spontanicznie, bo pasowało mi to w kalendarzu – trzy tygodnie po Chudym Wawrzyńcu i cztery tygodnie przed BMW Maraton Berlińskim. Wtedy nie znana była jeszcze trasa, a chętnych wśród moich znajomych było na ten bieg kilku. To też pomogło w podjęciu decyzji. Potem okazało się, że organizator wymyślił sobie “szybką” trasę – jedna długa prosta Wałem Miedzeszyńskim. Pewnie gdybym wiedział wcześniej, że będzie taka “urozmaicona”, to bym się nie zdecydował.

Byłem jednak zapisany, a wpisowe zapłacone (zawsze płacę od razu), więc nie było już przebacz. Umówiłem się z Witkiem i Konradem, że pojedziemy wspólnie samochodem na miejsce startu. W międzyczasie podłączył się do nas jeszcze Arek i razem o 5:50 rano wyruszyliśmy z Aleksandrowa w kierunku stolicy. O ósmej z minutami byliśmy już w pełni gotowi do startu. Na miejscu, jak to zazwyczaj bywa, każdy z nas spotkał swoich znajomych. Był czas na wymianę spostrzeżeń i dyskusji na temat strategii i planów na bieg 😉

Na kilka minut przed startem każdy z nas poszedł do swojej strefy startowej (tak się złożyło, że każdy miał zupełnie inny cel). Ja ustawiłem się w strefie 1:50, z premedytacją na jej tyłach. Wiem, że mam tendencję do zbyt szybkiego zaczynania biegów, więc takie ustawienie, w postaci wolniejszych biegaczy przed sobą, trochę stopuje moje zapędy . Jak na większości liczniejszych imprez zawodnicy wypuszczani byli na trasę sekcjami. Ja linię startu przekroczyłem około 9:05.

Pierwsze kilometry biegłem zupełnie na luzie. Według planu pierwsze dwa miały być w tempie 5:35 lub lepiej i zdecydowanie takie były. Potem był plan przyspieszyć do 5:15 i utrzymać to tempo aż do 19 km włącznie, a dwa ostatnie pobiec na (mojego) maksa, tj. lekko poniżej 5:00. Plan uwzględniając mój ostatni wynik z aleksandrowskiej dychy oraz na podstawie kalkulatora z bieganie.pl [http://www.bieganie.pl/?show=1&cat=44&id=399] wydawał się do zrobienia. Potwierdzało to dobre samopoczucie na pierwszych kilometrach. Dodatkowo około 7 km na trasie wypatrzyłem Mateusza Jasińskiego biegnącego z PANRUNNERem, co dodało mi skrzydeł 🙂 Był to na tyle energetyczny moment, że pomimo zaliczonego na tym kilometrze punktu z wodą, tempo na liczniku wyszło 5:01. Dalej powoli zaczynały się schody. Niby nic wielkiego, ale już trzeba było o te 5:15 trochę się postarać. W tym czasie zaczęli z naprzeciwka napływać szybsi biegacze. Wtedy sobie przypomniałem jak ja nie lubię agrafek na trasie. Bardzo mnie to deprymuje – oni już gonią do mety, a ja jeszcze nie widzę nawrotki. Do nawrotki tempo udało się utrzymać. Pierwszy kilometr po, czyli 12-ty jakoś też. Dalej pojawiła się niemoc. Bardzo chciałem biec szybciej, ale coś mi nie pozwalało. Założyłem, że za wszelką cenę muszę utrzymać tempo 5:30 i o to sam ze sobą walczyłem. Ta niemoc zdecydowanie wynikała z mojej niedyspozycji, czy to z tego konkretnego dnia lub przez braki treningowe, nie wiem. Nie pomagał też widok biegnących i często maszerujących wolniejszych biegaczy po drugiej stronie dwupasmówki. Czy już wspominałem, jak ja nie lubię agrafek? 😉 Według planu dwa ostatnie kilometry to miał być ogień. Niestety na przedostatnim kilometrze nie udało mi się zmotywować do przyspieszenia. Dopiero, gdy minąłem flagę wyznaczającą 20 km udało się przyspieszyć. Pierwsze metry były jak brnięcie w gęstej śmietanie. Ja chcę szybciej, ale to powietrze stawia jakiś taki opór. Po chwili, okazuje się, że wysiłek jednak daje efekt i na zegarku pojawia się 4:50. Świetnie, to teraz tylko utrzymać tempo. Wszystkie moje myśli w tym momencie skupiły się na tym jednym zadaniu. Gdyby ktoś mnie zapytał co na tym ostatnim kilometrze się działo, jak wyglądała trasa i ilu było kibiców, to bym nie potrafił odpowiedzieć. W końcu meta. Zegar oficjalny pokazywał 1:58 z groszami, ale wiadomo, to jest czas brutto. Na zegarku była 1:52 i kilkanaście sekund. Chwilę potem okazało się, że czas zarejestrowany przez organizatora (przesłany SMSem) jest niemal identyczny.

Dalej pobiegowa nuda – proszę przechodzić dalej, nie zatrzymujemy się… bla bla bla… Medal na głowę, 1,5 l woda w garść (to chyba jeden z nielicznych biegów, gdzie na trasie i na mecie nie było izotoników) i sterta bananów (o to lubię). Człapię do depozytów, a tam do mojego boksu 50 metrowa kolejka (ze 150 osób jak nic). Po chwili ktoś odchodzący rzuca od niechcenia, żeby podchodzić bez kolejki, bo tam nie potrafią nic odnaleźć i wyczytują numerki na chybił trafił. Jak dla mnie kompletna porażka organizatorów. Nic nie mam do starszych osób, ani do dzieci, ale w moim boksie obsługiwała jedna starsza pani w wieku na oko koło sześćdziesiątki i z pięć może dwunastoletnich dziewczynek. Zupełnie nie ogarniały tematu, nie poukładały tych worków po kolei numerami i jak przyszło co do czego to zupełnie się pogubiły. Jeżeli ktoś deklarował, że wie gdzie leży lub jak wygląda jego worek, to pozwalały wchodzić i brać je samodzielnie. Na szczęście ja wiedziałem mniej więcej gdzie powieszono mój, oraz wystawał z niego kawałek plecaka, więc miałem ułatwione zadanie. W sumie po około 30 minutach oczekiwania w końcu odebrałem rzeczy i mogłem udać się na ustalone wcześniej z chłopakami miejsce. Oni nie mieli podobnych problemów ze swoim depozytem, albo trafili na bardziej rozgarniętą obsługę, albo po prostu przybiegli na tyle wcześniej, że obsługa miała jeszcze czas odszukać ich rzeczy?

Będąc już w komplecie ruszyliśmy w stronę samochodu. Po drodze przeszliśmy wzdłuż końcówki trasy biegu, gdzie mieliśmy okazję dopingować zmagającym się jeszcze z dystansem zawodnikom. Po chwili rozmowy, patrząc na biegaczy, którzy walczyli o czas w okolicach 2:30/2:45 i często nie mogących już zmusić się do biegu, uświadomiliśmy sobie, że bez względu na końcowy czas (1:24, 1:32, czy 1:52), każdy z nas miał na trasie kryzysy i musiał ze sobą walczyć. Tempo z jakim się biega na zawodach niewiele zmienia i zawsze jest to walka z samym sobą, i swoimi słabościami.

Ja pierwszy BMW Półmaraton Praski oceniam dobrze. Gdyby nie wpadka z depozytami wystawiłbym tej imprezie nawet ocenę bardzo dobrą. Już nawet pal licho tę beznadziejną trasę. Nie wykluczam startu w kolejnych edycjach (o ile nie znajdzie się rzecz jasna coś ciekawszego).

Teraz czytając komentarze na FB widzę, że organizator zaliczył jeszcze jedną karygodną wpadkę – dla wolniejszych biegaczy brakowało wody na punktach odżywczych. Miałem kiedyś podobną przygodę w Justynowie-Janówce, tam to co prawda jest bieg na 10 km, ale wtedy przy temperaturze 35 st. C to miało znaczenie. Współczuję tym, dla których wody zabrakło. Mam nadzieję, że organizator dostanie wystarczająco “po uszach” i w przyszłości nie dopuści do podobnych wpadek.